Rozmowa z Grzegorzem Panfilem o tenisie, Australian Open, pieniądzach i wielu innych

46

Grzegorz PanfilPrzygoda z challengerem Poznań Open 2013 jeszcze się nie kończy na naszym portalu. Wykorzystując pobyt w stolicy Wielkopolski udało mi się porozmawiać z najlepszym polskim singlistą na tym turnieju, Grzegorzem Panfilem, który dotarł do ćwierćfinału. Spośród grających biało – czerwonych jest to tenisista najbliższy najlepszej trójki, która gra w imprezach wielkoszlemowych.

W ostatnim czasie, gdzie byś się nie pojawił w Polsce, to właściwie nie ma na Ciebie mocnych. Jaka jest recepta Grzegorza Panfila na triumfy na rodzimym podwórku?

(śmiech) Nie wiem, czy nie ma mocnych. Rzeczywiście, ostatnio trzymam formę i dobrze mi się gra, a wszystko zaczęło się od Mistrzostw Polski w Sopocie, gdzie przez cały turniej nie straciłem nawet seta i wydaje mi się, że to był początek. Potem pojechałem na drugi dzień na Ukrainę. Tam wygrałem futuresa, w drugim niestety musiałem skreczować w II rundzie z powodu kontuzji, ale cały czas dobrze grałem. Później wróciłem, pojechałem do Turcji, Bułgarii, Szwecji i cały czas trzymam stabilną formę, także to jest najważniejsze i dla mnie najcenniejsze, bo często było tak, że początek roku był średnio udany. Potrzebowałem wielu spotkań i startów. W tym roku akurat byłem od razu w dobrej formie, co było efektem, że pierwszy raz w karierze zrobiłem sezon przygotowawczy wraz z tenisem. Zrobiłem sobie raptem tydzień wolnego i później zacząłem przygotowania, ogólna i tenis. Na pewno także to, że wróciłem do domu, mieszkam w Zabrzu teraz i trenuję w Bytomiu. Często też trenuje z Jurkiem Janowiczem, jak jest na miejscu. Jeżeli nasze plany się nie krzyżują, on jest w Łodzi, a ja w kraju, to jadę do niego. Tak naprawdę w grudniu ponad miesiąc trenowałem z Jurkiem i to na pewno bardzo dużo dało. Tak jak mówię, dobrze się czuję, mam chęć do gry, a więc staram się grać turnieje i zdobywać punkty, bo to jest najważniejsze.

Coraz odważniej pojawiasz się w challengerach i imprezach cyklu ATP, tak jak ostatnio w Stuttgarcie. Jak realnie oceniasz swoje szanse w tego typu rywalizacjach?

Byłem w Stuttgarcie, w finale eliminacji, także przegrałem mecz o wyjście. Za III rundę eliminacji ATP dostałem tyle punktów, co za półfinał futuresa. A jeżeli chodzi o poziom jest tak naprawdę równy. Między eliminacjami ATP, czy challengerem, to już nie ma zbyt dużej różnicy z futuresem.

To znaczy wiadomo, że między dalszymi lokatami w rankingu ATP, ta różnica między zawodnikami się zaciera… To, że tenisista ma rywala notowanego dwieście pozycji wyżej, nie znaczy, że nie ma większych szans na wygraną.

W I rundzie mieliśmy przykład, że Damir Dżumhur (Bośnia i Hercegowina) wygrał z Guillame’m Rufinem (Francja), chociaż jest między nimi ok. 180 miejsc różnicy. To nie ma wielkiej różnicy. To bardziej kwestia dyspozycji dnia, nastawienia… Nie ma jakiejś przepaści między trzysetnym a setnym zawodnikiem. Właśnie w Stuttgarcie grałem z Danielem Munozem de la Navą (Hiszpania, 120 ATP), no i mecz był wyrównany. Chociaż w drugim secie było 1:6, to tak naprawdę gra była, ale punkty szły na jego konto. Tak naprawdę od początku roku miałem plan grać tylko w challengerach, ale ranking mi na to nie pozwolił, bo w zimę spadł mi ranking, ale grałem futuresy. Chyba najwięcej w swojej karierze zagrałem tyle meczów na początek sezonu. Mam zamiar grać głównie challengery i może eliminacje ATP. Tak jak do Stuttgartu pojechałem z Andrzejem [Kapasiem]. Teraz w planach mam Tampere, potem challenger w Libercu, zależy od tego jak zagram. Jak się noga podwinie to zagram te turnieje ITF (pula nagród: 15 tys.) w Polsce. Na pewno pokażę się w Bytomiu, bo to mój sponsor organizuje, a czy zagram w Poznaniu i Bydgoszczy to wszystko zależy od tego, jak będę grał w challengerach.

Przy okazji pytanie, jak takie starty wychodzą dla Ciebie punktowo i finansowo? 

Tak jak wiadomo, tutaj nie odkryję Ameryki, jak powiem, że jadąc na futuresa muszę dopłacać, nawet wygrywając turniej. Jak byłem ostatnio w Bułgarii, czy w Szwecji, to koszty utrzymania niż zysk z nagród z dwa finały i półfinał.

W zeszłym sezonie jako Polacy rotowaliście sobie na futuresach partnerami deblowymi. W tym roku przeważnie grasz z Andriejem Kapasiem. Czy to zamierzone zagranie? Macie plan stać się stałym deblem, być może w dalszej perspektywie na miarę pary Fyrstenberg/Matkowski? 

Na pewno staramy się układać tak starty, żeby jeździć z Andrzejem razem, bo zawsze jest raźniej. Ostatnio nawet rozmawialiśmy o tym, żeby do końca sezonu grać wszystkie turnieje razem i zobaczymy jak nam to wyjdzie. Wygraliśmy jeden turniej, w drugim byliśmy w finale. Także na pewno chcemy spróbować. Nadal naszym priorytetem jest oczywiście singiel, bo jak widzimy, że jest blisko i wystarczy jeden turniej, żeby zaskoczyło, ale debla będziemy grali razem. Bardzo dobrze z Andrzejem się dogadujemy, mieszkamy w jednym mieście, czasami razem trenujemy, także na pewno będziemy próbować.

Jak widzimy na przykładzie pary Tomasz Bednarek/Mateusz Kowalczyk droga wcale nie musi być bardzo długa, żeby się wybić w deblu. 

No tak, wiadomo, że Tomek i Mateusz poświęcili się tylko deblowi. My z Andrzejem chcemy próbować jeszcze sił w singlu, chyba że to by nam nie szło, to będziemy się zastanawiać. Na razie gramy singla i debla, ale z większym nastawieniem na singla.

Jesteś tenisistą leworęcznym, czyli tym pozornie trudniejszym rywalem dla większości zawodników. Jak to wygląda to z perspektywy gracza leworęcznego?

Właśnie w Stuttgarcie grałem z leworęcznym de la Navą i zdałem sobie sprawę, że mało wykorzystuję atut lewej ręki. Nie wykorzystałem forhandu i serwisu, co skrzętnie robił Hiszpan. Może dobrze, że w Poznaniu zagrałem pierwszy mecz z leworęcznym, bo miałem taką wizję, jak będę chciał grać w następnych spotkaniach. Myślę, że ostatnio zacząłem używać tej lewej ręki. Zacząłem korzystać z serwisu na zewnątrz. Tzn. wcześniej też go używałem, ale nie był on taki, jak powinien być. Szczerze mówiąc ja sam nie lubię grać z tenisistami leworęcznymi. Rzadko się spotyka dwóch leworęcznych. To są takie rotacje, że np. w I rundzie w Poznaniu miałem  na początku małe problemy.

Chciałem nawiązać do sukcesu z 2006 roku, kiedy w parze z Błażejem Koniuszem, jako pierwszy męski polski debel, sięgnęliście po tytuł juniorskiego Australian Open. Jak wspominasz tamto wydarzenie? 

Na pewno było to bardzo sympatycznie…

A wracasz jeszcze czasami do tamtych wydarzeń? 

Raczej nie wracam, bo to był tenis juniorski, a między seniorskim a juniorskim to jednak jest spora różnica. Wiadomo, fajnie było zdobyć Australian Open, ale teraz to jest. Patera leży gdzieś w domu, ale nawet nie wiem gdzie (śmiech). Na pewno było to fajne przeżycie, wygranie Wielkiego Szlemu to jest prestiż, licząc, że nie byliśmy faworytami. Wyskoczyliśmy „z szafy” i naprawdę graliśmy z dobrymi parami i sprawiliśmy sporą niespodziankę. Szczerze mówiąc, to rzadko wracam myślami do tamtego turnieju.

Utrzymując temat Australian Open… Jak myślałeś wtedy o swojej karierze wtedy, jako osiemnastolatek, a jak życie zweryfikowało te plany? Miałeś takie myśli, że teraz możesz podbić cały świat, czy jednak nie starałeś się wchodzić w skrajny optymizm? 

Przyznam się, że ciężko powiedzieć, bo było to parę lat temu. Na pewno zbliżyliśmy się z Błażejem do tenisowego światka, ale nie pamiętam, jakie były myśli. Na pewno chcieliśmy wrócić na seniorski Australian Open, co do tej pory jeszcze się nie udało. Ja dalej gram, Błażej właśnie wraca, więc może jeszcze tam wrócimy.

Lecimy rok do przodu… W latach 2007 – 2008 trenowałeś ze swoim bratem, Aleksandrem Panfilem. Dość nietypowo, bowiem to przeważnie rodzice ciągną karierę. Jak Ty widzisz rodzinną formę współpracy? 

Szczerze mówiąc, że jak trenowałem w Ustroniu z bratem, to wtedy miałem najwyższy ranking. Później się trochę pozmieniało, wyjechałem do Czech, gdzie mieszkałem. Trenowałem z Dosedalem, a potem to się trochę posypało i doszło do sytuacji, że nie miałem za bardzo, gdzie trenować. Trochę w Ustroniu, trochę w Czechach i w końcu wróciłem do domu, gdzie sobie wszystko poukładałem.

Na Twojej stronie internetowej widnieją loga sponsorów. Czy mógłbyś zdradzić, czy w polskim tenisie łatwo o pozyskanie sponsorów, a czy jeżeli już się tacy pojawią, to czy łatwo jest ich utrzymać, skoro nie jest się zawodnikiem często pokazywanym w mediach? 

Jak widać jest ciężko. Miałem osobę, która mi pomaga od wielu lat jest nim Stanisław Churas. Bez sponsora tak naprawdę nie dałoby rady. Koszty wyjazdów i trenowania… Tak jak wspominaliśmy, na futuresy jeździ się dla punktów, także bez sponsora jest naprawdę ciężko.

Najgorsze jest to, że sponsor może być, gdy są wyniki, a żeby były wyniki muszą być wyjazdy i punkty, przez co koło się zamyka. Jak sponsor nie da pieniędzy zawodnikowi, który się rozwija, to później nie będzie miał możliwości oglądania go na wyższym poziomie. To jest taka trochę gra w ciemno, bo inwestujesz, a nie masz pewności, czy ci się to zwróci. Zdecydowanie jest łatwiej, gdy tenisista jest znany. Ja akurat mam takie szczęście, że jest firma Carbo – Koks i dzięki niej mogę jeździć. Tak jak się rozmawia z zawodnikami, to ciężko jest sponsora, a prawdę mówiąc niemalże ich nie ma.

Spotykamy się w miejscu nieprzypadkowym, na challengerze w Poznaniu. To nie jest Twój pierwszy występ tutaj. Jak oceniasz tegoroczną organizację w porównaniu do zeszłych lat i jakie masz ogólne wspomnienia z gry na Olimpii?

Wspomnienia mam wspaniałe. Pamiętam, jak kiedyś awansowałem do ćwierćfinału przebijając się najpierw przez eliminacje, tak że dobrze wspominam. Bardzo fajny turniej, bardzo dobra organizacja. Panuje tutaj specyficzny klimat. Takiego klimatu nie ma nigdzie. Być może to przez ten balkon usytuowany nad kortem centralnym…

Chyba fajnie startuje się Wam na zawodach w Polsce, gdzie możecie liczyć na doping polskich kibiców. 

Szkoda, że tych turniejów nie ma więcej. Kiedyś był jeszcze Sopot i Bytom, a także było więcej futuresów, a w tym roku jest ich trochę mniej. Tak jak powiedziałeś w Polsce startuje się fajnie. 

Nie mogłem się oprzeć, żeby nie spytać… Gdzie wolisz grać, w Poznaniu czy w Szczecinie? Sukcesy kazałyby powiedzieć, że Szczecin, a jak Ty to odczuwasz? 

(śmiech) Ciężko powiedzieć. W Szczecinie w tamtym roku też zagrałem dobre spotkania, szkoda trochę meczu z Hanescu. Ciężkie pytania. To chyba zostawię bez odpowiedzi (śmiech), bo i w Poznaniu, i w Szczecinie jest fajnie. Bardzo miłe wspomnienia mam ze Szczecina, bo tam pierwszy raz doszedłem do półfinału futuresa, a w Poznaniu w ćwierćfinale. W  To są te dwa miasta, które na pewno miło wspominam.

Na koniec standardowe pytanie, jakie są Twoje plany na dalszą część tego sezonu, no i na następne lata? Czy dalej będziesz starał się grać głównie w challengerach i starał się występować w cyklu ATP, czy zapiszemy stały debel Kapaś/Panfil itd.? 

Szczerze mówiąc ja nie wyznaczam sobie jakichś celów, bo przez lata je sobie wyznaczałem i to później różnie bywało. Chcę być dobrze przygotowany i potem pokazywać to w turniejach. Wtedy wyniki przyjdą.

Czyli plan robisz sobie na ile do przodu? 

Nie do końca robię. Może powiem tak, do końca roku chciałbym grać głównie większe turnieje, challengery i eliminacje ATP. Jeżeli tam coś ugram, to będzie dobrze.

I pociągniesz za sobą Andrzeja? 

(śmiech) Na pewno go wezmę.