Do poziomu challangerowego wiele nie brakuje – rozmowa z Wojciechem Markiem

192
Paweł i Piotr Rychter/Poznań Open

Niespełna miesiąc temu obchodził swoje osiemnaste urodziny, a w ostatnią niedzielę Wojciech Marek świętował swoje pierwsze turniejowe zwycięstwo w imprezie rangi ITF Juniors Grade 2 w Bytomiu. Na „swoich” kortach nie stracił ani jednego seta i mimo tego, że jest szczęśliwy po tym sukcesie, to myślami jest już na kolejnych turniejach i występach seniorskich.

Na początku gratuluję największego sukcesu w karierze i na dodatek osiągniętego bez straty seta. Jak się czujesz chwilę po zwycięstwie?
Wojciech Marek: Czuję się dobrze. Jest to mój pierwszy wygrany turniej juniorski i to jeszcze zwycięstwo osiągnięte właściwie u mnie w domu, w Bytomiu, także cieszę się podwójnie. Wygrałem w dobrym stylu, dobrze się prezentowałem przez całe zawody, byłem bardzo konsekwentny. Wszystko co potrzeba, żeby wygrać turniej, udało się zrealizować.

Dobrze ci znany obiekt. Czy dzięki temu czułeś, że było łatwiej, czy raczej czułeś większy ciężar wszystkich oczu zwróconych na twoją osobę?
Trochę tego i trochę tego. Czułem presję, że ludzie liczyli na to, że dobrze zagram, ale to mnie również motywowało. Skrzydeł dodawał mi fakt, że sporo osób przychodziło na moje mecze, żeby mi kibicować.

W meczu finałowym rywal nieco niepozorny – 16 lat, a prawie 2 metry wzrostu. Do tego miał już trzech Polaków na rozkładzie.
– Obserwowałem go od początku turnieju. Zaliczałem go do grona faworytów i traktowałem jako jednego z groźniejszych rywali. Widziałem jego mecz półfinałowy z Serbem, dzięki czemu wiedziałem jak mam returnować i byłem bardzo konsekwentny w finale, co doprowadziło mnie do końcowego zwycięstwa.

Czy miałeś takie momenty w turnieju, kiedy z tyłu głowy była myśl, iż mecz może wymsknąć się spod kontroli? Chyba najbliżej nerwowej sytuacji było w półfinale?
W finale nie miałem takiego momentu. W półfinale z Austriakiem doszło do tie breaka, w którym rzeczywiście było trochę nerwowo i nie grałem zbyt dobrze w końcówce. Tam czułem, że może mi uciec set, ale w finale panowałem już nad sytuacją. Koncentrowałem się na każdej piłce, a nie skupiałem się zbyt mocno na wyniku, tylko starałem się jak najlepiej zagrać każdą wymianę.

Zbyt wiele czasu na świętowanie nie masz, bo już w poniedziałek ruszasz na kolejny turniej. Czy to już będą przygotowania do trawy?
Będę jeszcze grać turniej na mączce w Berlinie, ITF Juniors Grade 1 i to będzie jeden z moich ostatnich turniejów juniorskich, poza oczywiście występami wielkoszlemowymi. Potem planuję zagrać w Roehampton na trawie, albo go odpuszczę, żeby móc dłużej przygotowywać się na kortach trawiastych w Łowiczu, jeżeli będę mieć dobrego sparingpartnera na trawę, a później to już Wimbledon od eliminacji.

Pozostając na chwilę w imprezach wielkoszlemowych, to w tym roku odpuściłeś Roland Garros, żeby zagrać na challengerze w Poznaniu.
Podtrzymuję, że to była dobra decyzja. Mimo tego, że nie zagrałem tam najlepiej, ale nie zawsze jest się przecież w najwyższej formie, to jestem zadowolony z faktu, że mogłem w takiej imprezie wystąpić. Zebrałem cenne doświadczenie z tego challengera, więc wiem, ile mi brakuje, żeby grać na takim poziomie. Nie mówię jeszcze głośno o randze ATP Tour, ale myślę, że do tego poziomu challangerowego wiele nie brakuje.

Kiedyś wspominałeś, że w Akademii Patricka Mouratoglou miałeś okazję grać na punkty z Adrianem Mannarino (Francja) i mówiłeś, że jeżeli chodzi o samą technikę gry, to różnicy dużej między wami nie było, a bardziej chodzi o regularność skutecznych zagrań.
– Wiadomo, że od razu chciałbym grać na najwyższym poziomie, bo tenisowo uważam, że jestem dobrze przygotowany, ale żeby wejść na ten poziom rywalizacyjny ze wszystkimi zawodnikami to potrzebuję wielu punktów, rozegrania masy turniejów. Zaczynam się wspinać po tych szczeblach kariery, trzeba zacząć od futuresów, potem powoli przejść do challengerów i budować swoją pozycję w rankingu. Grać w tenisa potrafię i teraz czas przełożyć to na grę na punkty i zdobywać punkty do rankingu.

Szansa walki o te punkty będzie jeszcze kilkukrotnie w tym roku w Polsce, czy w takim razie będziemy mieli okazję gdzieś ciebie zobaczyć?
Chciałbym zagrać w challengerze w Sopocie lub w Szczecinie, a najlepiej w jednym i drugim, jeżeli byłaby taka możliwość.

Analizując to co mówiłeś o walce o punkty do rankingu, to czy myślałeś już o tym, co zrobiłbyś w sytuacji, gdybyś we wrześniu zarówno otrzymał „dziką kartę” do szczecińskiego challengera, jak i powołanie do reprezentacji Pucharu Davisa?
To jest bardzo ciężkie pytanie. Na chwilę obecną nie potrafiłbym na nie odpowiedzieć, ponieważ nie jest to zależne tylko ode mnie. To w dużej mierze zależy od tego, jaką decyzję podejmie kapitan reprezentacji Radosław Szymanik.

Na potrzeby tej rozmowy zakładam scenariusz jak najbardziej realny, czyli że wszyscy będą ciebie chcieli. Korty ziemne w Szczecinie, czy jednak ateńska mączka?
– Musiałbym to jeszcze przemyśleć na spokojnie, bo to jest bardzo ciężka decyzja. Reprezentowanie kraju to oczywiście ogromny zaszczyt, ale z drugiej strony zagranie na challengerze w Szczecinie, który uznawany jest za najlepszy challenger na świecie, więc to naprawdę trudny wybór. Musiałbym porozmawiać z trenerem i jeszcze na spokojnie przemyśleć wszystkie za i przeciw.