Wczoraj z nowymi piłkami AO i z nowymi nadziejami rozpoczęliśmy przygotowania do meczu z Południowym Miasteczkiem. Zmieniłem nawet naciąg na nowy, bo łokieć mi podpowiadał, że to może być zdrowe. Po rozgrzewce nic nie zapowiadało, że wrócą demony...
Przy 2:2 moja frustracja jednak znowu zaczęła wspinać się na wyżyny: naciąg był zbyt elastyczny a dawał za mało kontroli, auty i zagrania w siatkę osiągały wartość krytyczną. Wróciłem do rakiety ze starym naciągiem - nie pomogło, za to łokieć zaprotestował. Nie wygrałem już żadnego gema w tym secie.
W drugim przy 1:1 hohvar postanowił mnie dobić, lewa, prawa, lewa, licząc że ambitnie dobiegnę i wyzionę ducha. I nie przeliczył się - dobiegłem, odbiłem i się wyłożyłem jak... nie pamiętam kiedy, kilkadziesiąt lat temu? Kolano zdarte do krwi i ogólny szok. Po dezynfekcji mineralną niegazowaną i opatrzeniu plastrem grałem dalej na dopingu adrenalinowym. I już hohvar nie wygrał gema, ciężko się gra z kulawym.
Był jeszcze jakiś dziwny ST, ale nie ważne...
Dopiero w domu wieczorem mogłem lizać rany: kolano zryte, potłuczone ramię (nie te), spuchnięty łokieć (nie ten), wybity kciuk (ten) tak że chleba nie mogłem sobie ukroić... No, to następny wpis tutaj chyba dopiero za parę miesięcy.