Liv pisze:Współczuję takim dzieciom, moim zdaniem nie pozostanie to bez wpływu na ich rozwój, brak nauki pisania to po prostu ograniczanie horyzontów umysłowych w pewnym sensie...
Proszę, bez takich bzdurnych banałów.
To jest zwyczajny przejaw postępu a nie ograniczanie horyzontów. Pewne czynności odchodzą do lamusa i należy się z tym pogodzić.
Idąc tym tokiem rozumowania to nadal mamy jeździć konno, a nie korzystać z samolotów, pociągów, samochodów? Nadal mamy prać ręcznie nad rzeką a nie w pralkach? Rozpalać ogniska i mieszkać w lepiankach? Książki mają przepisywać skryba/brat zakonny, kasujemy drukarnie, komputery? Przykładów są setki.
To, że coś nam towarzyszy od setek lat nie znaczy wcale, że ma patent na wieczność. Tu nie chodzi nawet o kompletne odejście od czegoś, ale zwyczajne marginalizowanie. Kiedyś coś było czymś wiodącym, elitarnym (właśnie sztuka pisania i czytania), potem stało się normą, umiejętnością jedną z wielu, a w końcu odchodzi w cień jako pewna ciekawostka dla zainteresowanych.
Sam pamiętam jak mi starano się wmawiać jakie to ważne jest pisanie piórem (wiecznym), a nie "ordynarnym" i "plebejskim" długopisem. I mimo tego, że byłem mały szczyl to wyśmiałem i stanowczo zaprotestowałem. Postawiłem na swoim, pióra w ręku nie miałem. Do tego wyszło na moje, nie jest mi to i nie było do niczego potrzebne, raczej też nie będzie (nawet jak, poradzę sobie). Natomiast może się to stać przedmiotem czyjegoś zainteresowania czy nawet pasji. Ale wtedy powinien to być przedmiot nauki dodatkowej, do wyboru (świadomego), a nie coś obowiązkowego.
Nie wszystko jest każdemu potrzebne. Dlatego należy tak przygotować program by dawał wiedzę (PRAKTYCZNĄ) na dalsze życie, ale i przedstawiał jakiś zarys naszego dziedzictwa. Problem polega na tym, że ładuje się w programy totalne bzdety, albo wprowadza się treści, na które w danym etapie rozwoju dzieci nie są gotowe. Właśnie przez to zabija się potencjalny rozwój zamiłowania czy nawet pasji do wielu rzeczy.
Dam kilka przykładów z autopsji:
1.
Skretyniała nauczycielka zagnała nas w wieku lat 7 (I klasa) do ... opery!
Latem, zamiast ganiać z kolegami po boisku, trzeba się było ubrać, iść wieczorem do teatru i siedzieć na czymś czego się kompletnie nie kumało. Tak się zabija ewentualne zainteresowanie. W końcu ostatecznie można iść do operetki, jest repertuar dla takiej widowni, ale nie na "dorosłą" operę. Kretynka nie nauczycielka, która na zbity pysk powinna wylecieć z zawodu z sądowym zakazem jego wykonywania!
2.
Na geografii uczono ile kto produkuje owsa czy innego siana. Komu to potrzebne?! Zamiast zająć się ciekawą i marginalizowaną geologią czy astronomią. Albo robiło się zajęcia i sprawdziany ze znajomości mapy. To znaczy trzeba było wiedzieć gdzie na mapie jest Pcim Dolny albo rzeka Smródka! Rozumiem Wisła, Odra, Nysa, Warszawa, Łódź, Kraków, ale nie jakieś dziury czy strumyki! Już wtedy powiedziałem nauczycielce, że może mi stawiać pał ile chce, ja to mam w nosie. Od tego jest atlas (nie było jeszcze GPS-ów, smartfonów itd.). Po cholerę mi takie bzdury?! Szkoła powinna mnie raczej nauczyć że:
- jest atlas
- jak wygląda
- jak się nim posługiwać
3. Nie wiem co za skończony debil wymyślił, że "Pan Tadeusz" znalazł się w programie klasy 6 szkoły podstawowej? To były wtedy 13-latki!! Co takie dziecko zrozumie?! To wspaniałe dzieło literatury, ale czytając je w tym wieku wielu ludziom odechciało się czytać na dłuższy czas, nie dorośli do tego, nie zrozumieli, brawo ...
Potem "Pan Tadeusz" wracał w 3 klasie ogólniaka, i czytając go ponownie, o ile się ktoś zdecydował (sic!), jako 17-latek, inaczej to odbierał.
Tu też można jeszcze mnożyć przykłady ...