Futures lub challenger to bardziej wartościowa impreza od Mistrzostw Polski – wywiad z Pawłem Ciasiem

312

Paweł Ciaś od kilku lat należy do grona czołowych polskich tenisistów. Choć jest dwukrotnym Mistrzem Polski, to dla wielu pozostaje osobą anonimową. W obszernej rozmowie opowiada nam m.in. o tenisowej korupcji, legendarnych, lecz obecnie umierających, kortach w Sopocie i treningach z największymi polskimi gwiazdami.

Szymon Adamski: Wydawałoby się, że tenis ziemny to popularna w Polsce dyscyplina, ale Ty nie możesz chyba narzekać na nadmierną popularność. A jesteś przecież dwukrotnym Mistrzem Polski?

Paweł Ciaś: Na pewno nie jestem jeszcze popularny, ale z czasem to się zmieni. Na razie jednak ludzie zupełnie mnie nie rozpoznają. Kiedy na przykład jem lunch z Jurkiem Janowiczem, to ludzie do nas podchodzą, robią sobie z nim zdjęcia, a mnie nie zauważają. Po prostu nie wiedzą kim jestem.

 – Obrażasz się w takich momentach na rzeczywistość?

 – Kompletnie mi to nie przeszkadza. Jak dojdę do tego poziomu co Jurek, to pewnie popularność sama przyjdzie. Nie jestem typem człowieka, który będzie robił wszystko, żeby ludzie mnie rozpoznawali i podziwiali. Wolę zapracować sobie na to ciężką pracą i determinacją.

– Nie chcę umniejszać twoich sukcesów, ale ranga Mistrzostw Polski nie jest za duża. Część czołowych tenisistów nawet w nich nie startuje.

 Zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli ktoś ma do zagrania turniej futures lub challenger, to jest to bardziej wartościowa impreza od Mistrzostw Polski. Tenisistom zależy na tym, żeby rozwijać się na skalę światową, a nie tylko polską. Jeśli sam będę miał okazję pojechania np. na turniej do Hiszpanii, to też wybiorę taki wyjazd zamiast udziału w Mistrzostwach Polski.

– Czyli nie zamierzasz atakować rekordu Wiesława Gąsiorka, dwunastokrotnego Mistrza Polski?

– Czapki z głów przed panem Wiesławem, bo jest to nie lada wyczyn i nie można tego w żaden sposób umniejszać. Ja jednak gonić tego wyniku nie zamierzam. Skupiam się na turniejach punktowanych, które pozwolą mi na awans w rankingu. A jeśli już awansuję do czołowej setki czy pięćdziesiątki na świecie, to zyskam szacunek u kibiców, nawet jeśli będę opuszczać występy na krajowym podwórku.

– Wierzysz jeszcze, że zostaniesz światową gwiazdą, czy nie masz już tak wygórowanych ambicji?

– Zawszę mierzę wysoko i nigdy nie przekreślam swoich szans. Wierzę, że jeszcze nie raz będzie o mnie głośno. To tylko kwestia czasu.

W 2015 roku zapowiadałeś, że zobaczymy cię w US Open 2016. Co poszło nie tak?

 To nie było tak, że powiedziałem ,,zobaczycie mnie na US Open”. Tylko dziennikarka zapytała mnie, gdzie się widzę za rok. No to poprzez moje ambicje odpowiedziałem, że w Wielkim Szlemie, a wyszło jak wyszło. Gdy ktoś mnie spyta ponownie gdzie się widzę, to zawsze odpowiem, że jak najwyżej i usilnie będę do tego dążył. A co poszło nie tak? Na to złożyło się kilka czynników np. problemy zdrowotne związane z kontuzją, brak funduszy na granie. Mam gorszy okres, ale nie przestaję ciężko trenować i wierzę, że to się szybko zmieni.

Dzisiaj chcesz złożyć jakąś kolejną deklarację, czy wolisz już się wstrzymać?

 – Tu nie chodzi o deklaracje tylko o moje ambicje i marzenia. Wiem, że w tym roku może być ciężko o Wielkie Szlemy, ale może już na przyszłoroczne Australian Open uda się pojechać. Wiele zależy od sytuacji finansowej, która na razie nie jest najlepsza.

– Droga z ITF-ów do Wielkich Szlemów jest wyjątkowo długa i kręta?

 – Futuresy to najcięższy orzech do zgryzienia. Tych turniejów jest co prawda bardzo dużo, ale w każdym z nich rywalizacja jest olbrzymia. Poziom jest naprawdę wysoki i uważam, że niejeden zwycięzca turnieju ITF potrafiłby odnaleźć się od razu poziom wyżej, czyli w zawodach challengerowych. Jeśli ktoś się utrzyma na poziomie challengerowym i zacznie zdobywać większe punkty, to ma później okazję grać w kwalifikacjach do turniejów wielkoszlemowych i z cyklu ATP. Wtedy jest się już prawie w domu. Mnie takiego przeskoku nie udało się jeszcze dokonać.

– A jak oceniasz swoją sytuację? Dałbyś radę utrzymać się na powierzchni, gdyby taki przeskok nastąpił?

 – Jeśli miałbym ranking z dwójką z przodu, to na występy w ATP nie musiałbym już długo czekać. Taki ranking mają  zawodnicy, którzy potrafią dobrze grać, a przecież jeżdżąc po turniejach nie ma możliwości, żeby nie zdobywać na nich punktów. A punkty w turniejach rangi ATP są już dużo większe niż w ITF-ach. Oczywiście nie jest tak, że spadek z takich pozycji jest niemożliwy, ale to jest raczej skutek kontuzji lub jakichś innych zdarzeń losowych.

– Za przykład można podać Stevena Dieza z Kanady. Grałeś z nim przed rokiem w finale turnieju ITF (Paweł Ciaś miał nawet w tym pojedynku piłkę meczową – przyp. red.), teraz Diez ma już za sobą występy w turniejach ATP i kwalifikacjach Wielkiego Szlema. Spodziewałeś się, że stać go na taki szybki rozwój?

 – Diez był dobrym graczem na poziomie ITF. Muszę przyznać, że jednak po nim nie spodziewałem się takiego awansu. Trzeba też dodać, że Diez ma trochę łatwiej. Organizatorzy wielkiego turnieju w Toronto przyznali mu ,,dziką kartę”, a on wykorzystał nadarzającą się okazję. Nie zmienia to faktu, że mu gratuluję i życzę dalszych sukcesów.

– W Polsce trudniej się wybić, bo nie ma dużych turniejów.

 No tak, tak. Jak byłem mały, to podawałem piłki na turnieju w Sopocie i zawsze myślałem, że uda mi się tam w przyszłości zagrać. Wydawało to mi się nawet bardzo realne, bo stamtąd pochodzę, więc teoretycznie powinno być łatwiej o ,,dziką kartę”. Jak jednak wiemy turnieju w Sopocie nie ma od kilku lat. Na pewno nam, zawodnikom, brakuje w Polsce dużych turniejów, na które moglibyśmy się dostać dzięki ,,dzikiej karcie”. Nie tylko ja bym na tym skorzystał, ale też tacy tenisiści jak Kamil Majchrzak czy Hubert Hurkacz. Jestem pewien, że któryś z nas taką szansę by wykorzystał i zanotował bardzo duży skok w rankingu.

 – Wspomniałeś o historii z podawaniem piłek w Sopocie. Był jakiś tenisista, który robił wtedy na tobie wyjątkowo duże wrażenie?

 Największe wrażenie wywierali oczywiście ci najwięksi, czyli: Nadal, Monfils, Moya, Gaudio czy Coria.

– Już wtedy wiedziałeś, że w przyszłości chcesz pójść w ich ślady?

 – Tak, patrzyłem na nich i chłonąłem cały tenis w coraz większych ilościach. Wtedy też już trenowałem i założyłem sobie, że teraz podziwiają właśnie grę Nadala czy Monfilsa, ale za kilka lat  to ja będę na ich miejscu.

– Ostatnio Sopocki Klub Tenisowy mocno podupadł finansowo, miał spore problemy.  Dla ciebie jako wychowanka to były chyba wyjątkowo smutne informacje.

 Na pewno, spędziłem tam dużą część życia. Źle się z tym czuję, że tak to się potoczyło. Jako chłopiec myślałem, że co roku będzie to tak wyglądać, że do Sopotu będą się zjeżdżać najlepsi tenisiści na świecie. Tenis w Sopocie jednak wygasł. Kiedy przyjeżdżam w rodzinne strony i zaglądam na korty, to mało co się tam dzieje.

– SKT ma problemy, ale ty też już wspomniałeś, że u Ciebie nie jest ostatnio zbyt różowo.

 – Na pewno mam swoje problemy, ale staram się je rozpatrywać bardziej w kategorii zadań, które mam do wykonania. Sytuacja wygląda tak, że miałem kontuzję, przez którą nie grałem ponad trzy miesiące. W tym czasie z dnia na dzień zostawił mnie też sponsor. Podziękował mu za te cztery lata współpracy. Sam jednak zostałem bez środków na grę w tenisa. Z tego co pamiętam informację od sponsora dostałem 2 stycznia tego roku więc nie mogę powiedzieć, że nowy rok rozpocząłem z przytupem. Dodało mi to jednak takiej wewnętrznej siły i zaciętości, więc na pewno nie zamierzam się załamywać i poddawać. Jeśli będzie okazja, to obiecuję, że wrócę silniejszy.

– Na co dzień grałeś w turniejach ITF, gdzie telewizyjne kamery nie zaglądają, a dochodzi tam często do sytuacji nadzwyczajnych i absurdalnych. Co tobie najbardziej utkwiło w pamięci?

– Na przykład w Egipcie jest tylko jeden chłopiec do podawania piłek. To zupełnie bez sensu, bo przecież oczywiste jest, że sam nie ogarnie całego kortu. Lepiej już by było, żeby sami tenisiści chodzili po piłki. Dochodzi do tego, że taki ball-boy częściej przeszkadza, niż pomaga. Inna kwestia to przygotowanie kortów, które bardzo często bywają krzywe?

– Linie chociaż są proste?

 – Linie też zdarzają się krzywe. Ale to też nie jest tak, że cały czas zwraca się na to uwagę. Trzeba zacisnąć zęby i niezależnie od warunków grać jak najlepiej. Przecież nawet jak kort zostanie cudownie przygotowany, to zawsze będzie można coś wymyślić innego, że np. mnie głowa bolała albo że się nie wyspałem. Są niedociągnięcia, ale trzeba pamiętać, że organizatorzy turniejów ITF dysponują o wiele mniejszym budżetem niż turniejów wyższej rangi.

– Z tego co wiem, to dość ciekawie było też w Gruzji.

 – Byłem w Gruzji w 2015 roku razem z Grzesiem Panfilem, moim bardzo dobrym kolegą. Dojechaliśmy do jakiegoś miejsca, które ciężko było nazwać kompleksem tenisowym. Kilkadziesiąt pokojów i trzy korty, na których było ślisko jak na lodzie. Piłka odbijała się na nich koszmarnie wysoko. Po dobrym ,,kicku” ze strony przeciwnika można było smeczować. Oczywiście trochę przesadzam, ale warunki były naprawdę niecodzienne. Nie lada wyzwaniem była też podróż do miasta. Około 40 minut musieliśmy jeździć taksówką i to po drogach tak krętych i dziurawych, że zacząłem doceniać te w naszym kraju, które na tle gruzińskich wypadają idealnie.

– Słyszy się też głosy, że na turniejach ITF kwitnie korupcja. To faktycznie jest tak duży problem właśnie na turniejach najniższej rangi?

 – Domyślam się, że mogą być olbrzymie problemy ze sprzedawaniem meczów. Wydaje mi się, że wynika to z tego, że za wygranie turnieju ITF dostaje się około 1300 dolarów. To są śmiesznie małe pieniądze. W co takie pieniądze można zainwestować? Mówimy przecież o profesjonalnych karierach, a zawodowy tenis dużo więcej kosztuje. Więc pewnie dlatego ludzie specjalnie przegrywają mecze i w taki sposób próbują zarobić na dalsze granie. Łatwiej oczywiście mają Ci gracze, którzy mają sponsorów i nie muszą sami szukać sposobów na zapewnienie sobie funduszy na granie.

 – Czyli potwierdzasz, że godnie żyją tylko zawodnicy z czołowej setki?

– Tak, jeśli jest się w pierwszej setce to można spokojnie iść przed siebie i niczym się nie przejmować. Jeśli cię tam nie ma, to musisz starać się na różne sposoby wiązać koniec z końcem.

– ,,Ciaś nie musi o tym nic wiedzieć, bo taki zawodnik jak Montanes mógłby wyreżyserować sobie mecz, jak chce. W pojedynku z Polakiem miał pełną kontrolę nad wszystkim…”. Wiesz kto to powiedział?

– Nic o tym nie słyszałem. Chodzi o to, że mój mecz z Montanesem był z góry zaplanowany przez mojego przeciwnika?

– Tak. To wypowiedź ojca Arkadiusza Kocyły dla Przeglądu Sportowego.

 – Nie wiem czy ojciec Arka o tym wie, ale to jego syn został zawieszony na kilka lat za ustawianie meczów. Moim zdaniem nie jest odpowiednią osobą, która powinna wypowiadać się na tematy dotyczące korupcji. Mecz z Montanesem był równy i do zwycięstwa w dwóch setach zabrakło mi ogrania. Nie jestem przekonany co do tego, że tak doświadczony tenisista jak Montanes ryzykowałby swoją karierę i mecz, bo przecież pierwszego seta przegrał, a w drugim był tie-break. A tie-break to jest już loteria, więc ciężko tutaj mówić o jakimkolwiek planowaniu.

 – W twoim tenisowym CV brakuje występów w Pucharze Davisa. Jak wygląda twoja sytuacja w reprezentacji Polski?

– Chciałbym bardzo zagrać dla reprezentacji, to byłby duży prestiż i przeżycie. Mam nadzieję, że swoją grą i osiągnięciami będę wywierał na trenerach lepsze wrażenie niż do tej pory, bo na razie nie udało mi się nawet pojechać jako sparingpartner. Będę dążył do tego, żeby to się zmieniło i żebym mógł zagrać dla wszystkich Polaków.

– Ostatnio Polacy przegrali 0:5 z Bośnią i Hercegowiną. Pomyślałeś sobie wtedy, że tak dalej być nie może i musi nadejść czas Pawła Ciasia?

 (śmiech) Na pewno szkoda tego wyniku, bo wiedziałem, że w singlu ciężko będzie zdobyć punkt, ale w życiu nie przepuszczałem, że przegramy też debla. Bośniacy prowadzili 2:0 i na pewno poczuli się wtedy bardzo mocni. Nie oglądałem tego meczu, ale w deblu może po prostu poszli na fali wcześniejszych wyników.

– Dość często trenujesz z Janowiczem, Matkowskim czy Fyrstenbergiem. Te treningi to dla ciebie największe motywator do dalszej pracy?

– Z Janowiczem trenowałem kilka razy, zdecydowanie częściej gram z Fyrstenbergiem i Matkowskim. Jeśli znajdowaliśmy się akurat razem w Warszawie, to umawialiśmy się i dołączaliśmy do siebie nawzajem na treningi. To o tyle ciekawe, że we wcześniej wspomnianym Sopocie im też podawałem piłki. Do niecodziennej sytuacji doszło też w Szczecinie. To było dla mnie duże przeżycie, ponieważ zagrałem mecz deblowy przeciwko Fyrstenbergowi.

– Do zwieńczenia tej historii brakuje jeszcze debla granego z Mariuszem po tej samej stronie siatki.

 – Nie ukrywam, że byłoby fajnie. Gdybym złapał lepszy ranking to pewnie byśmy się dogadali, bo na treningach wyglądamy obiecująco.

– Na koniec muszę się spytać o twój wygląd zewnętrzny. Nie da się ukryć, że bardzo o siebie dbasz. Czy w środowisku sportowym natknąłeś się przez to na jakieś problemy?

 – Żadnych dogryzków sobie nie przypominam. Nie powiem, że wszyscy, ale na pewno duża część polskich tenisistów przywiązuje dużą wagę do tego jak wygląda. Ja sobie żartuję czasem, że jak w tenisa grasz słabo, to chociaż warto, żebyś dobrze wyglądał (śmiech).

 – To kto z polskich tenisistów jest największym modnisiem?

 – Ciężki wybór (śmiech).

 – Możesz wybrać siebie.

 – Nie, nie. Myślę jednak, że do Grzesia Panfila trochę mi jeszcze brakuje. Ale tak jak wcześniej mówiłem: Janowicz, Przysiężny, Gawron, Kapaś to też są zawodnicy, którzy lubią się dobrze ubrać. Liderem w tym zestawieniu jest jednak Grzesiu.