Wolej krok po kroku. Część trzecia, czyli – w końcu gramy woleja!

304

No nareszcie. Uczyniliśmy już dwa kroki w kierunku prawidłowego woleja, a jak dotąd nie dotknęliśmy jeszcze piłki! Gdy byłem dzieckiem, nic nie wywoływało mojego zniecierpliwienia bardziej niż „gra wstępna”, czyli ćwiczenia bez rakiet. Nie mogłem się doczekać momentu, gdy chwycę za moje tenisowe narzędzie i zacznę odbijać pierwsze piłki. W naszej wolejowej edukacji właśnie dochodzimy do tego momentu.

Co bynajmniej nie oznacza, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie! Nie będzie, bo pierwszy wolej rzadko bywa wysoki, „wiszący”, z tych, co to tylko trzepnąć rakietą i zapomnieć. Pierwszy wolej zazwyczaj trzeba wygrzebać gdzieś spod nóg i skierować w taki sposób, by następna piłka od przeciwnika była już klasyczną wystawką. Taką wystawkę potraktujemy już bezwzględnie, w międzyczasie docierając do celu wycieczki czyli w bezpośrednie sąsiedztwo siatki.

Tak, wiem, to nie jest żelazny scenariusz. Naprawdę demolujący atak często owocować będzie bezpośrednią wystawką, o ile w ogóle piłka do Ciebie wróci. Życie uczy jednak, że od trudnych wolejów nie uciekniesz, zwłaszcza jeżeli grasz przeciwko doświadczonym tenisistom, oswojonym także z grą podwójną. Grą podwójną, gdzie zwykle brak miejsca na klasyczne passing shoty i umiejętność miękkiego grania pod nogi pozwala wygrać wyścig do siatki i w konsekwencji kolejne wymiany. Na niskie woleje zatem należy się przygotować… Taaaaak… Od pewnego czasu zachodzę w głowę, jak mało ja sam dotąd czyniłem w tym kierunku.

Bo niski, grany z okolic środka kortu wolej to uderzenie jak każde inne. I jak każde inne uderzenie wymaga regularnego treningu. Regularnego, czyli nie takiego od święta, przy okazji gry na punkty i przy okazji przypadkowych, akrobatycznych wymian. Regularny trening sprawi, że poczujesz się w meczu niemal komfortowo, łapiąc najtrudniejsze woleje. Ale o tym za momencik.

Mamy zatem za sobą ofensywne uderzenie z głębi kortu, mamy za sobą start do siatki. Dobrze, jeżeli wykonaliśmy też naskok, bo zapewnia ów możliwie najlepszą pozycję do zagrania kolejnego uderzenia. Jeszcze lepiej byłoby , gdybyśmy oczekiwali na nasz wolej niziutko na nogach, z mocno ugiętymi kolanami. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, sam miewam z realizacją tego założenia masę problemów, zwłaszcza gdy wysłużone stawy dają o sobie znać. Warto jednak się starać, bo ugięte nogi to zarówno większy komfort uderzenia, jak i jego skuteczność. Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem Pete?a Samprasa, że co prawda można próbować zastąpić prawidłową pozycję nóg wytężoną pracą rąk, ale znacznie lepszy efekt osiągniesz, gdy każda część ciała zwyczajnie robi to, co do niej należy.

Co do pochylenia sylwetki – z różnymi opiniami się spotykam. Również z takimi, że grając woleja, plecy należy mieć pionowo wyprostowane. Osobiście nie mam wątpliwości, że pochylić się do przodu należy, bo pochylona sylwetka to naturalna pozycja wyjściowa do dynamicznego wykroku w przód (i zazwyczaj także w bok) jaki towarzyszy uderzeniu. Pochylona sylwetka, wraz z ugiętymi nogami pozwala też „zejść z nadgarstkiem pod piłkę”. Gdy tak sięgam pamięcią do mojego procesu szkolenia, nigdy bodaj nie spotkałem się z naciskiem na ten szczegół. Wnioski z praktyki są za to jednoznaczne: jeżeli w momencie uderzenia Twój nadgarstek trzymający rakietę znajduje się poniżej poziomu piłki, prawdopodobieństwo nieprecyzyjnego woleja maleje drastycznie.

Gdy tak sobie na spokojnie czytałem poprzedni odcinek cyklu wolejowego, uderzyło mnie, jak często stosowałem wówczas dwa słowa: „praca nóg”. Językowi pedanci byliby pewnie zniesmaczeni, ale coś w tym jest. O pracy nóg nie tylko można mówić do znudzenia, do znudzenia warto też nad pracą nóg trzymać pieczę w praktyce treningowej. Naszemu wolejowi towarzyszyć będzie, jak już pisałem, wykrok po skosie: do przodu i w kierunku uderzenia. Jeżeli uderzamy z prawej strony, lewa noga jest wykroczną i vice versa. O pracy rakiety szczegółowo postaram się napisać w kolejnym kroku.

Pisać i czytać jednak można wiele, na nic się jednak zda teoria w ogniu walki, jeżeli nie zostanie wcielona w życie na treningu. W meczu bowiem liczyć się będą tylko wypracowane nawyki techniczne i taktyczne, efekt nieskończonych powtórzeń treningowych. Jedno z ciekawszych ćwiczeń gry woleja z każdej niemal pozycji proponowali ostatnio bracia Bryan w swoim deblowym cyklu szkoleniowym dla fuzzyyellowballs.com. Skuteczne, co nie znaczy, że skomplikowane ? ot, rozwinięcie klasycznej wymiany po przekątnej, zarówno w wersji forhendowej jak i bekhendowej. Zamiast gry z kozła, ćwiczymy tu woleja, poczynając od pozycji zbliżonej do linii końcowej (pamiętając o odpowiednio głębokim nagrywaniu piłki), z każdym uderzeniem zbliżając się o kilka małych kroczków do siatki. I kończąc wymianę niemal twarzą w twarz, bliziutko siatki.

Oczywiście, do tego dorzucić warto ograniczone tylko Twoją kreatywnością warianty treningu z koszyka. Bo same wymiany crossowe, jakkolwiek świetnie rozwijające czucie piłki, siłą rzeczy ograniczają możliwość dowolnego wyboru kierunku i głębokości woleja. W przypadku gry z kosza, można ćwiczenia wybierać dowolnie, ba, łączyć wręcz różne sposoby i kierunki uderzania w jednej serii. Wszystko po to, by w meczu pierwszym wolejem „ustawić” sobie rywala i stworzyć jeszcze większą przewagę na korcie, prowadzącą do decydującego, bezwzględnego woleja czy smecza.

I pamiętaj! Praca nóg, praca nóg, praca nóg… Podstawa… O pracy rakiety, zdaniem niektórych – banalnie prostej (z czym nie do końca się zgadzam) w następnym kroku.

Sławek Mróz