Łukasz Kubot, czyli spełnione marzenia – #1

101
fot. FB Łukasz Kubot

 

– Łukasz, ty już dojechałeś na ten trening?

– Trenerze, ja od czterdziestu minut jestem na hali.

Mówi się, że mistrzem trzeba się urodzić. Że talent plus ciężka praca zawsze równa się sukces w danej dziedzinie życia. Można otwarcie powiedzieć, że nikt nie wziął sobie tych uwag do serca tak mocno, jak pewien siedmioletni chłopiec z Bolesławca. – Ze mną trenowało wielu chłopaków. Przez lata gry coraz więcej odpadało, aż zostałem tylko ja. Bo w moim przypadku, nie ma co się oszukiwać, w większości to jest ciężka robota na treningach. To mi nie przeszkadza, bo jestem do tego stworzony.

Urodził się 16 maja 1982 roku. Już od początku nie miał łatwo, bo przyszedł na świat z pępowiną owiniętą wokół szyi. Z początku nie wykazywał żadnych oznak życia. Wtedy to po raz pierwszy, ale zdecydowanie nie ostatni, pokazał jak waleczny i bezwzględny jest w dążeniu do celu. Z chłopczyka, który walczył o życie, dzisiaj mamy tenisistę Łukasza Kubota.

Najpierw była piłka nożna. To przez ambicje. Tata mówił mu, że taki nieporadny, nie da rady, za miękki jest. Zwinny, ruchliwy chłopaczek nie odpuszczał i wychodził na boisko z kilka lat starszymi zawodnikami. Chciał pokazać nie tyle sobie, co ojcu, że potrafi. Postawiłem się i raz pojechałem z juniorami Zagłębia na obóz. Wróciłem posiniaczony, ale dałem radę. Niezły byłem w piłkę. A tata znał się na rzeczy. Sam grał w Zagłębiu Lubin, później był trenerem. Miał predyspozycje ruchowe, dobrą koordynację, ale to nic wyjątkowego – wiele dzieci lubiących ruch ma takie predyspozycje. Ja syna nie trenowałem, był tylko z moją grupą trampkarzy raz na obozie, ale wybrał tenis.

Ale jeszcze zanim Łukasz poświęci się bez reszty tenisowi, szuka własnej drogi. Z kolegami sporo gra w kosza. To czasy transmisji koszykarskiej NBA w telewizji publicznej. Kilkulatek zapala się z emocji za każdym razem, gdy słyszy „Hej, hej. Tu NBA!”. Co zrobić, każdy dzieciak chciał wtedy grać w najlepszej lidze świata. Mieliśmy bzika na punkcie NBA, był akurat szał telewizyjnych relacji. Każdy miał piłkę z maskotką ulubionego klubu i szpanował, ja miałem Charlotte Hornets.  Na podwórku wszystkie dzieciaki uprawiały sport, takie środowisko, Nie było siedzenia przed telewizorem. Nie można było usiedzieć w miejscu. Kosz, siatkówka, no i oczywiście piłka nożna. I w końcu w wakacje 1989 roku kolega z podwórka – Mariusz Konofał – zaczyna opowiadać młodziutkiemu chłopczykowi z Bolesławca, że jest coś takiego, jak tenis, że to nawet fajne i może by spróbował. Kolega trzy lata starszy, więc Łukasz się zgadza, żeby nie było, że wymięka. Kubot ma siedem lat, gdy idzie z kumplem na swój pierwszy w życiu trening. Zapisuje się do sekcji tenisowej Zagłębia. I wsiąkł. – Połknął bakcyla, zapisał się do sekcji tenisowej. Przeszedł testy sprawnościowe i tak się zaczęła ta przygoda.

Wróćmy jeszcze na chwilę do marzeń o byciu piłkarzem. Łukasz namawia tatę, żeby ten zapisał go do sekcji piłki nożnej. Ale, na szczęście dla polskiego tenisa, na treningi nie mogą chodzić kilkulatki, przyjmują od dziesięciu lat wzwyż. Co miał zrobić, zamiast gwiazdą piłki zamarzył sobie, że będzie najlepszy w tenisa.

„Że niby jesteśmy kosmitami, tak?”

Trafił pod skrzydła trenera Ryszarda Korzeniowskiego. Najpierw wali w ściankę. Co tam, że pada, śnieg, wichura. 8-latek uderza zawzięcie w piłkę, tak jakby chciał przebić się na zewnątrz hali. Mimo, że uprawianie tenisa w Lubinie do łatwych nie należało Łukasz nie poddawał się, zawziął się już do reszty. Żeby zdążyć na trening wstawał o piątej. Szybka poranna toaleta, śniadanie w biegu i o 5:30 wychodził z domu. Czasem udawało się, że trener podjeżdżał po niego samochodem i jechali na halę. Ale nierzadko zdarzało się i tak, że trzeba było jechać PKS-em, czy wsiąść na rower i drogę do hali pokonać na siodełku.  Ludzie specjalnie przychodzili otworzyć nam halę. Na hali parkiet, trybuny zaraz przy linii bocznej, nie dało się zrobić wybiegu. Czasem wydawało się, że końcowa linia kortu jest metr od ściany. Słowem: jak to w Polsce, prawdziwie swojskie warunki.

W lato było znośnie, można było trenować bez przeszkód, na maksa. Gorzej w zimę, kiedy ziąb przedzierał się do środka. Zimą było przeraźliwie zimno i dużo płaciliśmy za prąd. Ale katowaliśmy się, nie ma zmiłuj. Musieliśmy ćwiczyć o 6, bo potem była zajęta. Ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów i pukali się w głowę.

Nie ma zmiłuj. Jak już skończyło się trening tenisowy to trzeba było wziąć szybki prysznic i przed ósmą zameldować się w szkole. Młody Kubot grafik miał napięty do granic wytrzymałości. Po szkole obiad zjedzony w ekspresowym tempie i następnie trening ogólnorozwojowy. Miał swój rygor, którego się trzymał. Moi rówieśnicy w tamtym czasie chodzili na dyskoteki. Ja szedłem swoją drogą. W siódmej klasie podstawówki napisał rozprawkę o swoich marzeniach i o tym, że chciałby grać w turniejach wielkoszlemowych. Wypisał tam na kilku stronach jak do tego dojdzie. Systematyczna praca przynosiła efekty.

Rodzice młodego tenisisty nie musieli pilnować. Sam wiedział, co kiedy ma zrobić. Ale, jak wiele lat później podkreślał zawodnik, to tacie zawdzięcza najwięcej. A nie mieli łatwo. Ojciec Łukasza jeździł do Niemiec i dorabiał grą w IV lidze. To Janusz Kubot pozwolił swojemu synowi spełniać marzenia. W naszym domu nikt nie patrzy na początki kariery syna w ten sposób, że był to dla nas jakiś wielki wysiłek finansowy. Wiadomo, że rozwój sportowy syna kosztował, ale fundowaliśmy go Łukaszowi w imię idei spełnienia marzeń dziecka. Jedni rodzice opłacają dzieciom prywatne lekcje języków, jeszcze inni kupują drogie prezenty, a my postawiliśmy na tenis, który syn wybrał w pełni świadomie. Wspieraliśmy go na ile mogliśmy.

Już kilkunastoletni Kubot zaczyna odnosić coraz większe sukcesy, zostaje dostrzeżony przez środowisko. Będący w wieku, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, juniora Polak stawia wszystko na jedną kartę. W 1998 roku nie ma już wątpliwości, że kariera podąża we właściwym kierunku. Wygrywa juniorskie mistrzostwa Polski i jedzie do Stanów Zjednoczonych. W New Braunfels w stanie Teksas trenuje w akademii Johna Newcombe’a. Najpierw pomógł mu Radosław Nijaki. Obecny trener Urszuli Radwańskiej załatwił Polakowi stypendium do wielkiego tenisowego świata. To była zupełnie inna rzeczywistość, jakby Łukasz przeniósł się do zupełnie innego wymiaru. Wyjechałem z szarej Polski na słońce, gdzie od września do grudnia grało się pod gołym niebem. Ten kolorowy tenisowy świat od razu bardzo mi się spodobał. Żeby jednak rozpocząć swoją przygodę z akademią i walczyć o swój amerykański sen Polak potrzebuje wsparcia. Pobyt w akademii to ogromny koszt. Odzywa się Andrzej Szarmach. Andrzej sam zaproponował pożyczkę. Łukasz rano miał zajęcia tenisowe, po południu na rowerze przyjeżdżał na Zagłębie na taką małą salkę, na której mieliśmy zajęcia ze sprawności ogólnej. Andrzej często zachodził i widział, jak Łukasz pracuje. Zresztą trener Strejlau to samo. Obaj czerpali przyjemność z oglądania mojego syna w pracy. Ta praca na treningach była przyjemna także dla Łukasza .Były wybitny reprezentant Polski dowiedział się o problemach młodego tenisisty od ojca, który był wtedy asystentem ówczesnego trenera Zagłębia. Udziela rodzinie pożyczki, która ratuje tenisową przyszłość Kubota. Andrzej pożyczył nam wtedy pieniądze, czego do końca życia mu nie zapomnę. Andrzej już zawsze będzie przyjacielem naszej rodziny – wspominał Janusz Kubot. Co ciekawe, sam Łukasz całkowicie nie zdawał sobie z tego sprawy. Nastolatek cieszył się, że będzie mógł trenować w słynnej akademii , jednocześnie nie wiedząc jednak o tym, że jeden z najlepszych polskich piłkarzy w historii pomógł mu podtrzymać piękne marzenie o wielkiej tenisowej karierze. Łukasz nawet nie wiedział, że te pieniądze są pożyczane, bo chybaby nie wyjechał, mając taką wiedzę. Trzymaliśmy to przed nim w tajemnicy, żeby nie stawiać go w niezręcznej sytuacji. Załatwienie mu tych środków było po prostu naszą rolą, żeby spełniać marzenia tego dzieciaka. On w tenisie się świetnie czuł, nie trzeba go było do niczego namawiać.

Całkiem niedawno. Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Kilkanaście potraw czeka. Cała rodzina w komplecie, przyjemny szum rozmów. Czy faktycznie cała? Kogoś brakuje. Łukasza! – mówi 93-letnia seniorka rodu. – Danusia, dzwoń! – ordynuje pan domu. Rezolutna blondynka bierze telefon do ręki, wybiera numer, jest sygnał.

Łukasz, gdzie jesteś?

Mama, musisz poczekać, bo jeszcze kończę trening.

Ale później zawsze jest buziak, łzy szczęścia, przytulas. Nie ważne, czy przytulał się jak miał 10, czy teraz, jak ma trzydzieści pięć lat. To cały czas ten sam skromny chłopak. Ale nie odpuszcza nigdy, pełen profesjonalista. Nawet w Boże Narodzenie. Łukasz bardzo długi okres poświęcił na dojście tam, na tenisowe szczyty. Sporo czasu musiało minąć, zanim stać go było na zatrudnienie trenerów i innych specjalistów. Dopiero teraz syn zbiera owoce tej pracy.

Łukasz czuje, że wyjazd do USA do jednej z najlepszych akademii na świecie to szansa z kategorii tych „jedna na milion”.  Tam po raz pierwszy zobaczyłem dyscyplinę, rygor treningowy, profesjonalizm. Pojawia się w Teksasie jako 16-letnia nadzieja polskiego tenisa. W Stanach pamiętają go z niesamowitych meczów z Giullermo Corią. Jak do tego doszło? W 1996 roku ITF organizuje cykl turniejów w których występują najbardziej obiecujący i utalentowani tenisiści młodego pokolenia. Ostatni, kończący zmagania turniej, pewnego rodzaju Masters, odbywa się w Paryżu. Na turnieje zaproszony zostaje także Łukasz Kubot. Co ciekawe, wyglądało to zgoła inaczej aniżeli w dzisiejszych czasach. Przypomnijmy też, że w połowie lat dziewięćdziesiątych nie mieliśmy, jak dziś, trenera kadry kadetów. Wszystko organizowano spontanicznie. Mając na uwadze rozwój Łukasza i perspektywę gry z najlepszymi nastolatkami na świecie Janusz Kubot postanawia wykorzystać nadarzającą się okazję i razem z innym „pozytywnie szalonym” ojcem dwójka chłopców z Polski jedzie grać ze światową czołówką. A w tym gronie znalazły się, oczywiście dopiero po latach, wielkie osobistości tenisowego świata. Był tam wspomniany już Coria, ale także pewien obiecujący 14-latek z argentyńskiego Unquillo – David Nalbandian. .

Jeden z rodziców namówił mnie, abyśmy połączyli siły i wspólnie obsadzili te turnieje. Najpierw na dwa i pół tygodnia ów rodzic zabrał swojego syna, a później myśmy pojechali z Łukaszem na taki sam okres czasu. Cała śmietanka tenisowa brała udział w tych turniejach. W Paryżu Łukasz zmierzył się z najlepszym z tego grona zawodnikiem, który się bardzo mocno rozbijał. Nazywał się Guillermo Coria i przyjechał z Argentyny. Mocny był też David Nalbandian, ale Coria przewyższał wówczas wszystkich czternastolatków. Na pięć turniejów ITF wygrał aż cztery. W Paryżu Łukasz trafił na Corię i wygrał pierwszego seta! To była wielka sensacja. Do dziś mam przed oczyma zszokowanych rodziców dzieciaków, którzy otoczyli ten kort i nie mogli uwierzyć, że Corria przegrywa. Poznałem wtedy kilku trenerów, którzy troszeczkę otworzyli mi oczy i doradzili wyjazd syna na studia do Stanów, by tam uczył się i trenował. Wtedy do mnie dotarło, że tenis Łukaszowi może dać więcej niż samą przyjemność…

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

Źródła:  Gazeta Wyborcza, Interia, WP, ATP, Przegląd Sportowy, Polska the Times.