Tegoroczne Winston-Salem i US Open to moja absolutnie pierwsza "przygoda" z jakąkolwiek bukmacherką.
Poniżej dwa kupony, które udało mi się trafić, a dalej kilka refleksji. Jeśli ktoś ma w nosie moje przemyślenia (serio, rozumiem
), to serdeczna prośba o przeczytanie tylko ostatniego punktu, który pozwoliłem sobie pogrubić.
https://www.efortuna.pl/pl/strona_glown ... &kind=LIVE
https://www.efortuna.pl/pl/strona_glown ... &kind=MAIN
1. Oczywiście nie jest tak różowo i nie będę tutaj ściemniał, że jestem mistrzem typowań, bo absolutnie nie jestem. Wręcz przeciwnie - trafienie tego drugiego kuponu pozwoliło mi dopiero praktycznie wyjść na zero (na zero, czyli gdzieś tak około 100 zł w plecy...ehh).
2. W ramach mojego grania popełniłem prawdopodobnie wszystkie typowe błędy "świeżaka", począwszy od mojego ulubionego, który można streścić hasłem "co, że niby ja nie obstawię prawidłowo 36 spotkań!?".
3. Oba wygrane kupony także nie są - moim zdaniem - zbyt mądre. Pierwszy to 3 niespodzianki (porażki Thiema, Krajinovica i Tsongi), przy czym mecz Francuza z Sandgrenem grany w momencie, gdy kurs na Amerykanina był ponad 9, a drugi to aż 16 spotkań na jednym kuponie nie w trybie kombinacji (swoją drogą, kombinacje też ćwiczyłem, ale bez sukcesów).
4. Oczywiście, wśród przegranych kuponów (a było ich równo 80...), trafiły mi się jeszcze bodajże trzy, w których od wygranej dzieliło mnie jedno nie trafione spotkanie (znów - przy ok. 15 typach na jednym kuponie), ale jest też cała masa typowań, w których trafiałem w okolicach 50% czy nawet poniżej. Jasne, gdybym trafił któryś z tych trzech kuponów, to teraz byłbym ładnych kilka tysięcy do przodu. Ale nie trafiłem. I w tym sęk. Generalnie, myślę że średnio trafiałem jakieś 60% pojedynczych typowań meczy, co oczywiście uniemożliwiało mi jakiekolwiek pozytywne zamykanie kuponów.
5. Szybko się zorientowałem, że zupełnie mnie "nie kręci" obstawianie w stylu "stawiam 10 zł żeby wygrać 40 albo 50 albo nawet 250". Na szczęście, nie podkusiło mnie też, żeby regularnie stawiać bardzo duże (jak dla mnie) kwoty, choć raz - przyznaję się bez bicia - dałem ciała i postawiłem chyba 500 zł na jeden zakład (i z tego co pamiętam, to tam też była dwucyfrowa liczba spotkań...ehh). Piszę "na szczęście" bo wydaje mi się, że obstawianie dużych kwot (przy teoretycznie niskim kursie skumulowanym) to najszybsza droga do bankructwa. Ja "upodobałem" sobie tymczasem drogę pośrednią, prawdopodobnie najbardziej januszowatą, czyli "stawiam po max 20 zł, ale na kilkanaście lub więcej spotkań na jednym kuponie, żeby teoretyczna wygrana była duuuża". Być może to podejście uratowało mnie przed przegraniem więcej niż rzeczonej stówki (w ogólnym rozliczeniu), ale w praktyce i tak uważam je za groźne - kasa wycieka ci z rachunku w zastraszającym tempie, ale sam masz poczucie, że jest okay, no bo to przecież "tylko 20 zł" przelane do buka.
6. Podziwiam tych z Was, którzy mają wewnętrzną siłę i dyscyplinę, by narzucić sobie ograniczenia w stylu "miesięcznie przelewam do buka max 50 zł". Okazało się, że ja nie umiem twardo wyegzekwować od siebie podobnej zasady (zwłaszcza gdy przed chwilą przegrałem kolejnych kilka kuponów). To dla mnie jasny sygnał, że bukmacherka nie jest dla mnie! Za łatwo pozwalam sobie tracić kasę, aż w końcu gram tylko po to, aby odrobić wcześniejsze skumulowane straty. Tym razem mi się udało, ale jestem absolutnie pewien, że to przypadek i równie dobrze mogłem znaleźć się po tych dwóch tygodniach w zdecydowanie bardziej niekomfortowej sytuacji.
7. Nie próbuję przez to powiedzieć, że bukmacherka to samo zło i wszyscy powinniśmy się trzymać od tego z daleka. Jednak jestem absolutnie przekonany, że jest to zabawa tylko dla ludzi o określonych cechach charakteru, czyli przede wszystkim wspomnianej już dużej dozie samokontroli. No i takich, którzy rozumieją, że to jedynie właśnie zabawa, hobby na które można "puścić" miesięcznie naprawdę niewielką kwotę pieniędzy i nad którym nie powinno się ślęczeć godzinami (no właśnie - kolejny efekt uboczny - ilość godzin spędzonych na analizowaniu tzw. match-upów albo co gorsza na głupkowatym gapieniu się na raz na kilkanaście czy kilkadziesiąt livescore'ów...). Wiem, że są ludzie którzy obstawianie traktują niemalże jak swój zawód, ale tego to ja kompletnie nie rozumiem.
8. Pomyślałem, że warto podzielić się tego typu spojrzeniem nie z tymi, którzy już grają, bo oni albo przeżywają mniej więcej to co ja przeżyłem, albo należą do tej (moim zdaniem wąskiej) grupy grających, którzy potrafią zachować umiar i zimną głowę. To raczej przestroga dla tych, którzy podobnie jak ja jeszcze parę tygodni temu, bukmacherkę traktowali jak ciekawostkę, zaglądali na nasze Forum i czytali o mniejszych i większych tryumfach innych Forumowiczów w ich bojach z bukiem. I może jest tu gdzieś kolejny ja, który myśli, że to takie proste, że przecież się zna na tenisie, że taki Thiem to zawsze wygra z jakimś Fabbiano, a Gasquet przeżywa w ostatnich tygodniach drugą młodość. No i że w najgorszym razie to stracę te pięć dych czy stówkę, bo przecież jestem rozsądny i więcej nie postawię. Tymczasem to wciąga. Cholernie wciąga. Już sam mechanizm przelewu środków do buka online jest skonstruowany tak, by wyciągnąć od ciebie maksimum kasy. Chodzi mi o to, jak niewiele trzeba zrobić, by zasilić znów rachunek i jak błyskawicznie środki trafiają na twoje konto. Do tego dochodzą emocje. Przed chwilą jeden "głupi" Querrey wywalił ci kupon na 10 tys. złotych, to co nie klikniesz w ikonkę "doładuj konto" żeby się odegrać? Uwierzcie - nie łatwo się powstrzymać. Hazard wciąga i to szybko.
9. No właśnie, hazard wciąga. Mam nadzieję, że nie wciągnął mnie na dobre. Zamierzam całkowicie odpuścić dalsze granie (jak tylko przegram tych kilka kuponów, które mi jeszcze wiszą...), choć mam obawy czy uda mi się to rzucić tak łatwo. Ciągle się biję z myślami czy nie przejść na system "50 zl miesięcznie max", ale cholernie trudno mi samemu uwierzyć, że wytrwałbym w takim postanowieniu.
10. I na koniec kwestia najważniejsza, która w moim przypadku być może przeważy i sprawi, że całkowicie odpuszczę obstawianie.
Otóż, granie u buka kompletnie zabiło we mnie radość z oglądania sportu. Siedzisz i stresujesz się kilkunastoma trwającymi spotkaniami, z nerwów wychodzisz z siebie, albo w ogóle wyłączasz telewizor i komputer, bo nie masz siły oglądać jak twój faworyt przegrywa właśnie drugiego seta z rzędu. Generalnie wkurzasz się na zawodników, klniesz na telewizor, pomstujesz na to "zakichane WTA". Ja dokładnie tak miałem przez te ostatnie dwa tygodnie. Efekt? Tak naprawdę nie obejrzałem żadnego meczu na US Open! Bo albo gapiłem się w cyferki livescore na siedmiu kortach albo zbyt dużo emocji kosztowało mnie skupienie się na jednym meczu, zwłaszcza gdy nie szedł on po mojej myśli. I dość szybko zrozumiałem, że ja zbyt mocno kocham sport, zwłaszcza tenis, żeby nie oglądać jednego z najważniejszych turniejów tenisowych w roku tylko dlatego, że postawiłem na coś jakąś kasę. To chore i ja tak nie chcę .