No to mamy za sobą rewanż, zakończony sukcesem, organizacyjnym.
Pogoda dopisała, korty ziemne też, mogliśmy grać ile dusza zapragnie, ale... goście zaproponowali rozgrywanie krótszych meczy, normalny set do 6 (poprzednio graliśmy do 9), bo mają braki kondycyjne.
No trudno...
Zaproponowali też piłki-kangury (Wilson Championship), bo takimi trenują. No trudno... Zmienili też kolejność gier, żeby nas lepiej poustawiać. No trudno... I zaczęło się!
Grałem z Drivere, który przyjął taktykę totalnego maskowania swojej formy (przed TF'em), czyli doskonale trafiał, ale... co trzecie uderzenie. Mimo tego przez pierwsze 3 gemy grał bardzo dobrze, ale potem wszedł doskonale w rolę i tak szybko skończyliśmy seta, że trzeba było grać następnego.
W tym czasie RoTTeN realizował zupełnie inną strategię - czarnego konia! I tak hasał, że nie pozwolił hohvarowi na wejście w uderzenie (ach te piłki, te słońce, ten wiatr...). I mimo udanej pogoni i przegoni to RoTTeN zgarnął seta.
Potem zamieniliśmy się parami i czarny koń do 2:2 realizował z powodzeniem swoją strategię na mnie. Na moje szczęście jedna kanapka to było za mało i zabrakło mu pary (i konsekwencji) w końcówce, więc jednak set dla mnie.
W międzyczasie trwało maskowanie się Drivera wynikiem czego była szybka wygrana hohvara i mecz w zasadzie się rozstrzygnął. Czekał nas jeszcze debel, no ale przecież nie przegramy debla do zera?!
Nie przegraliśmy. Tym bardziej, że maskowanie formy przez Drivera osiągało apogeum i trafiał już tylko co piąte uderzenie. Zanim zaczęliśmy grać set pocieszenia zaproponowałem środki dopingująco/rozluźniające (nie, nie, to nie meldonium) na bazie lokalnych ziół i wtedy wreszcie zawiązała się w deblu walka godna meczu międzymiastowego.
W sumie wynik meczu coś koło 13:29, czyli bardziej wyrównany mecz, a gdyby tak jeszcze Driver nie przeholował z tym maskowaniem...
To dziękujemy (za Kasztelańskie też!) i do następnego razu.