Turniej - marzenie! Bajka po prostu. Nie powiem, marzyłem sobie o półfinale jednak świadom ile elementów musiałoby się złożyć bym tam dotarł, pozostawiałem te marzenia... w sferze marzeń.
Tymczasem trafiłem z maksymalną formą, do tego kilku wymiataczy nie dotarło, a tych, którzy byli, los usunął z mojej drogi w początkowych rundach. Wystarczyło przecież wylosować tak jak Driver
i byłoby... pozamiatane.
Forrunda - Hokej (9:1)
Po losowaniu usłyszałem hokejowe "ha! mam go!".
Wystraszyłem się i w panice zacząłem szukać wyników z poprzednich TFów.
Jak ten hokej gra? Z kim wygrał? Z kim przegrał? Ile? Zanim odszukałem już trzeba było wchodzić na kort.
Próbowałem wysondować rywala na rozgrzewce, ale obydwaj graliśmy padakę. Bekhend bez tajmingu, a z forhendu nie potrafiłem przebić najprostszej piłki. Albo płaska w siatkę, albo balon za końcową.
Nowe miejsce, nowy naciąg, a może coś innego. Nie zastanawiałem się nad przyczyną. Trzeba było grać.
Forhendu hokeja bałem się jak ognia. Od razu zauważyłem ten głęboki zachodni chwyt i wiedziałem co to oznacza. Topspinowe piłki wyskakujące ponad poziom moich barków czyli coś, z czym radzę sobie najsłabiej. Na moje szczęście piłka nie siedziała hokejowi. To właśnie niewymuszone błędy rywala zadecydowały o mojej wygranej. Za wszelką cenę trzymałem piłkę w korcie, ale oczywiście gdy nadarzała się okazja to przyciskałem. Lecz nawet gdy wysoko prowadziłem, cały czas bałem się, że ten forhend hokeja zacznie w końcu regularnie wchodzić. To odmieniłoby mecz.
I runda - Vivid (9:3)
Z Vividem grałem rok temu w finale pocieszki. Wygrałem wtedy 6:1, lecz teraz sytuacja była inna. Wtedy Vivid miał w nogach 3 mecze, teraz grał na świeżości.
Unikałem jak ognia vividowego świetnego bekhendu. Choć był odrobinę mniej regularny niż ostatnio, to nadal najczęściej zabójczo śmigał milimetry nad taśmą. Raz nawet po jednym niziutkim slajsie szukałem dziury w siatce, bo wierzyć mi się nie chciało, że tak nisko piłka przeszła.
Bardzo dobry mecz, w którym cały czas musiałem być czujny.
Ćwierćfinał - Rafbat (9:2)
Co wiedziałem o Rafbacie? Trener, młody, wysportowany, wysoki. Sądziłem, że tu zakończy się moja droga, ale zamierzałem walczyć o każdą piłkę. Trochę liczyłem na jego młody wiek. Tenis to taka fajna gra, która daje pewien handicap graczom 35+. Kortowe cwaniactwo i doświadczenie przychodzą z czasem.
Lecz na rozgrzewce doszło coś jeszcze. Przyglądałem się uderzeniom rywala i myślałem sobie, że albo takich jeszcze nie widziałem i wydają się w moim zasięgu tylko na rozgrzewce, a potem zmłócą mnie niemiłosiernie, albo...
Całe moje doświadczenie krzyczało "to jest do ogarnięcia! dasz radę! teraz albo nigdy! taka szansa na półfinał już się nie powtórzy!".
Rafbat grał niezwykle inteligentnie. Przez cały mecz szukał sposobu by mnie dopaść. Gdy wymiany z głębi kortu nie spełniały jego oczekiwań, zaczął biegać do siatki. Gdy to zawiodło, wzmocnił i przyspieszył grę. Gdy nadal zdobywał zbyt mało punktów, zaczął zamęczać mnie skrótami i lobami. To okazało się najlepszą taktyką. Do skrótu przeważnie dobiegłem, ale Rafbat ma taki zasięg, że nijak nie mogłem tej piłki sensownie odbić. Wszystko kończył wolejem lub smeczem. Wiedziałem, że tym bardziej muszę się starać i biegać do tych skrótów cały czas na pełnych obrotach aż ja padnę albo Rafbat ich zaniecha. W końcu udało mi się wygrać jedną piłkę po skrócie, a dwa kolejne rywal wpakował w siatkę i w konsekwencji ponownie zmienił taktykę.
Przy piłce meczowej mózg parował. Myśli galopowały. "Półfinał, półfinał....". Popełniłem podwójny błąd serwisowy, ale byłem tak nakręcony, że nie poczułem zdenerwowania ani strachu. Ot zniesmaczenie żenującą postawą w kluczowym momencie. Szybko przeszło i walczyłem dalej. Mecz zakończyłem forhendowym skrótem po linii. Wydarłem się głośno. Trochę zbyt szybko, bo o ile Rafbat nie miał szans dobiec, to jednak piłka jeszcze przez sekundę była w grze zanim drugi raz dotknęła nawierzchni. Emocje, emocje... Tylko kilka meczów w życiu kończyłem okrzykiem. Te kilka dla mnie najważniejszych.
Półfinał - Pio (1:9)
Ucieszyłem się z tej rywalizacji. To tak trochę jakby zagrać z celebrytą.
Nie miałem wcześniej okazji poznać Pio osobiście. Znałem go jedynie z celebryckiego
, nadzwyczaj popularnego wątku
hitman vs Pio. Czytałem też, że jest polecanym i wymagającym trenerem. Poza TFem praktycznie nie miałbym szans zagrać z kimś takim.
Pio oczywiście przygotowywał się do najważniejszego dla niego meczu z JCz. Ze mną zagrał w wersji light, co jest jak najbardziej zrozumiałe. Dziwne by było gdyby grał na 100%, gdy do wysokiej wygranej nie jest to wcale potrzebne. Ja po prostu starałem się, by nie nudził się na korcie. Bardzo dbałem o regularność, w obronie pracowałem jakbym walczył o życie, wykorzystywałem te nieliczne okazje do ataku.
Największe wrażenie zrobiła na mnie antycypacja Pio oraz poruszanie się po korcie. Taki ktoś jak ja niemal nie ma szans by ustrzelić winnera. Jeśli tylko chce, Pio dośliźnie się do wszystkiego.
Po meczu Pio poświęcił mi kilka minut. Niezwykle sympatyczna pogawędka.
Podobno Pio na treningach jest bardzo surowy. Na TFie do rany przyłóż.
Podziękowania:
Dziękuję
JCz za organizację w "starym, dobrym stylu" (czyli JCz bierze wszystko na klatę = sprawność organizacji na 6!
),
Iwonce za pyszne ciasta i piękną regularną grę (nie wyobrażam sobie żebyś nie wystartowała w kolejnym TFie!),
Lechowi67 za to, że... przywiózł Iwonkę
i namaścił mnie na "TFową pierwszą rakietę Yonexa",
moim rywalom za walkę na korcie,
Krzyścowi,
Złośliwemu Gnomowi i
Rafbatowi za debelki,
HeadShotowi za odstąpienie miejsca w półfinale
(następnym razem na pewno znajdziesz się tam, gdzie Twoje miejsce
) oraz wszystkim pozostałym za pogawędki i jak zwykle świetną atmosferę.
No i oczywiście ogromne gratulacje dla naszego nowego TFowego króla - Pio.
Do zobaczenia wiosną!