fortomorrow pisze: ↑4 lut 2020, 02:58
Artlight pisze: ↑3 lut 2020, 22:38
Gary pisze: ↑3 lut 2020, 20:34
No ja mam dokładnie na odwrót i za najlepsze czasy uważam te, w których grał Sampras, a oprócz niego (czy raczej za jego plecami) inni wielcy gracze: Agassi, Becker, Courier, Kuerten, Chang, Kafielnikow - czasy, w których nawierzchnie były zróżnicowane i trudniej było o sukcesy wszędzie.
W punkt.
Osobiste preferencje - w szczególności ludzi, którzy interesują się tenisem nieco szerzej - nijak się mają do społecznego odbioru. Wymienianie przez Was całego wianuszka tenisistów potwierdza tylko teorię, że lata 90. były dekadą
pokolenia, a nie
indywidualności. Stawka była pełna osobowości i przez to żadna nie mogła zalśnić tak legendarnie jak wyprzedzający o lata świetlne swoich rywali Rod Laver, czy Bjorn Borg. Cały czas podkreślam - nie mówię tutaj o rzeczywistym poziomie rozgrywek, tylko o zakorzenieniu się pewnych wizerunków w popkulturze.
Takimi legendami są już niewątpliwie Federer i Nadal. Jest to kwestia masy czynników. Tego, że zaczęli w czasach, w których dużo łatwiej było budować pomniki - teraz żyjemy w dobie powszechnego internetu i nieustannej weryfikacji oraz social mediów i wiecznej dyskusji. Tego, że idealnie wpisywali się w znane już od wieków archetypy zakorzenione w kulturze - Federer jest jak uosobienie piękna dyscypliny (Apollo), a Nadal ducha rywalizacji i chęci wygranej za wszelką cenę (Ares). Spotkania dwóch różnych stylów i filozofii na przeciw siebie zawsze generuje legendarne momenty, szczególnie jeżeli dochodzi do tego genialny poziom i wpływ na cały sport. Swoje robi to, że była ich tylko dwójka - łatwiej się śledzi poczynania duetu niż trójki, czy czwórki. Co więcej, naturalny talent Federera sprawił, że nie musiał "drapać pazurami", żeby wejść na szczyt i wydawało się to zupełnie oczywiste. Podobnie jak z Nadalem - jako przeciwwaga dla Rogera, dużo łatwiej było przyjąć jego wejście na szczyt po Szwajcarze.
Djokovic zaczął wygrywać w kompletnie innych okolicznościach i dlatego zawsze będzie tym, który wzbudza podziw, ale nie miłość i tym, który raczej "zabrał", czy "wyszarpał" sobie tego GOATa. Sprowadził tenis z Olimpu z powrotem na ziemię, czego wielu nie potrafi mu do dzisiaj wybaczyć. Jest dużo bardziej ludzki w zachowaniu, mniej pomnikowy, przypomina bardziej gladiatora niż Boga. Jego zwycięstwa są niebywale imponujące, ale nie są piękne (Roger) i tak emocjonalne (Rafa), przez co trudniej się nimi zachwycać. Ten ludzki aspekt jego gry może w tych czasach zaowocować większą popularnością, bo dzisiaj raczej burzy się pomniki niż je buduje, ale jego legenda będzie na tym cierpiała w stosunku do jego dwóch największych rywali. Pytanie, czy w tych czasach można w ogóle tworzyć takie ikony jak kiedyś - być może Szwajcar i Hiszpan załapali się dosłownie na ostatnią prostą i czerpią z tego wielkie benefity.
Jakkolwiek, Serb może mieć cyferki i pewnie będzie je miał, będzie również miał swoje wielkie miejsce w podręczniku, ale ja widzę go raczej jako człowieka w cieniu największych legend. Gościa co się wbił do Bo(r)gów na imprezę, zamiast ją zorganizować.