Forhend krok po kroku. Krok drugi – uchwyt.

1972

Banał? Być może. Rzecz oczywista? Czasami. Od prezentacji książkowego uchwytu zaczyna się zwykle nauczanie każdego uderzenia. I rzecz jasna słusznie, bo prawidłowe trzymanie rakiety to z jednej strony niuans absolutnie podstawowy, z drugiej – łatwy do szybkiego pokazania. I odhaczenia na trenerskiej checkliście.

Bynajmniej nie oznacza to jednak, że uchwyt jest faktycznie tematem na ową chwilę, w czasie której adept poznaje sposób wzorcowy. Żeby nie było nieporozumień – w żaden sposób nie wrzucam tu kamyczka do ogródka szkolących, którzy nauczając podstaw nie rozwodzą się nad tematem uchwytu w sposób encyklopedyczny, o ile oczywiście w jakiejś encyklopedii ktokolwiek nad tenisowymi detalami technicznymi się pastwi.

Sam staram się ograniczyć wstępny instruktaż do niezbędnego minimum. Bo wiem, jaką dezorientację u osoby początkującej może spowodować nadmiar teoretycznych wskazówek, nadmiar złotych reguł do jednoczesnego zapamiętania i, o zgrozo, do natychmiastowego wdrożenia. Jestem gorącym zwolennikiem tych koncepcji, które zakładają maksymalne uproszczenie początkowego procesu nauczania uderzeń, które kładą nacisk na najważniejsze aspekty, resztę uzupełniając powolutku, przy okazji, jakby mimochodem.

W przypadku początków forhendowych wystarczy zatem wiedzieć, że książkowa reguła zaleca chwycić rączkę tak, by płaszczyzna główki znajdowała się w niemal pionowym położeniu, z górną krawędzią przekręconą lekko w lewo, w okolice godziny 11. Dla leworęcznych – analogicznie w przeciwną stronę. Tyle na początek.

Schody zaczynają się wówczas, gdy głodnemu wiedzy tenisowej uczniowi tak sformułowana regułka przestanie wystarczać. Bo inny uchwyt być może wygodniejszy? Bo zobaczy w telewizji, że ten czy inny mistrz trzyma jednak rakietę inaczej. Dlaczego? Co jest nie tak z uchwytem książkowym, że często bywa korygowany? Powody mogą być różne. Ważne, że uczeń zaczyna wnikać, zaczyna zadawać pytania. Czasem nawet z nutą pretensji, że musi być tą stroną aktywną, która ciągnie trenera za język.

Nie ma chyba nic lepszego na treningu, niż doprowadzenie do takiej sytuacji. Wiedza przekazana w takim momencie wchodzi do głowy najlepiej. Wierz mi, niektóre żelazne reguły i kanony można podczas treningu powtarzać setki razy, można uczynić z tego tradycję, w końcu gdzies tam spowszednieją, ale nie trafią na podatny grunt. Informacja „zdobyta w sposób aktywny” ma zdecydowanie inną trwałość. Zostaje w głowie znacznie częściej i na znacznie dłużej.

To jak, podyskutujemy o uchwycie?

Klasyczny wariant to wybór z gatunku tak zwanego „złotego środka”. Daje furtkę do agresywnych topspinowych rotacji (tak naprawdę to furtka zawsze jest, ale o tym potem), a jednocześnie nie stanowi najmniejszej przeszkody, gdy chcesz huknąć płasko, nie nadając piłce żadnej rotacji. Mówimy tu zatem o wariancie w miarę możliwości uniwersalnym. Punkcie wyjścia do budowania własnego uderzenia. Punkcie wyjścia, od którego możemy przebyć długą drogę, albo i niekoniecznie, na krok też można się zeń nie ruszyć. Punkcie wyjścia, do którego można powracać, gdy taktyka będzie tego wymagać lub gdy zwyczajnie forhend zacznie zawodzić i trzeba będzie uderzenie, niejako w locie, przemodelować.

Bo inne warianty uchwytu mają oczywiście swoje zalety, ale mają też swoje żelazne wymagania, nie zawsze łatwe w realizacji. Szczegóły? Już wyjaśniam, na przykładach z życia wziętych.

Stara szkoła tenisa często proponowała granie rakietą otwartą, z uchwytem tzw. kontynentalnym, czyli niezmiennym dla bekhendu i forhendu, z zachowaniem idealnie pionowej płaszczyzny główki. Zalety? Głębokie, soczyste uderzenie, grane pozornie bez większego wysiłku. Zazwyczaj tenisiści, którzy grają w ten sposób postrzegają forhend jako swoją silną broń. O ile oczywiście odpowiednio przyłożą się do jego opanowania. Nie to, żeby inne warianty dało się grać z marszu, bo oczywiście przyłożyć się trzeba, i to zdrowo, w każdym przypadku. A jednak, forhend z otwartej rakiety siłą rzeczy jest wersją szczególnie podatną na błędy. Na auty zwłaszcza. Nie ma tu naturalnego, wynikającego z natury uchwytu ?nakrycia? wyprowadzanej piłki płaszczyzną naciągu w końcowej fazie uderzenia. O prawidłowe wykonanie ostatniej fazy trzeba się tu szczególnie zatroszczyć. Szczególnej pieczołowitości należy dołożyć, by piłka nie uciekała w sposób niekontrolowany. Starannie doprowadzić główkę do lewego (u praworęcznych) barku.

Mitem natomiast jest, że granie otwartą rakietą ogranicza do płaskich uderzeń. Tak, dynamiczny topspin grany takim uchwytem to już nieco wyższa szkoła jazdy, ale jego wykonanie jest jak najbardziej możliwe z zastosowaniem takiego uchwytu. Sekret tkwi tu w zdecydowanym poderwaniu nadgarstkiem główki rakiety w górę w ostatniej fazie kontaktu naciągu z piłką, ruch do złudzenia przypominający pracę wycieraczki i często zresztą w ten sposób w żargonie nazywany. Wymaga zatem niezłej kondycji i wytężonej pracy przedramienia oraz nadgarstka. Sam chętnie sięgam po uchwyt bliski kontynentalnemu, zwłaszcza gdy mam problemy z utrzymaniem odpowiedniej głębokości uderzeń, najczęściej w konsekwencji słabej pracy zmęczonych nóg. Wówczas najchętniej gram takie uderzenia w wersji topspinowej, chętnie korzystając z ich dynamiki i doceniając większą odporność na ewentualne błędy.

Odporne na błędy są też uchwyty stricte topspinowe, z główką niemalże przekręconą do ułożenia poziomego, a w wersjach skrajnie hard-core’owych nawet jeszcze mocniej. Zwolennicy tenisa spod znaku Roland Garros, z naciskiem na szkołę hiszpańską na pewno wiedzą, w czym rzecz. Uderzenie bezpieczne w tym sensie, że dzięki wysokim parabolom lotu piłki z dużym marginesem przelatuje ponad siatką, a jednocześnie spada szybko w odpowiednim momencie, by nie polecieć w aut. A przyspieszenie piłki po koźle skutecznie zabezpiecza przed atakami agresywnego przeciwnika. Czy wobec tego można uznać topspin za uderzenie defensywne? Tak był onegdaj rzeczywiście postrzegany. Wiele jednak zmieniła w tej kwestii postać pewnego leworęcznego Majorczyka, który dynamikę topspinowego forhendu doprowadził, dzięki sile fizycznej i swoistej technice do poziomu zabójczo ofensywnego dla wszystkich rywali.

Śmiało zatem można budować ofensywny tenis na uderzeniach topspinowych. Warunek jest jeden i zasadniczy ? katorżnicza praca nóg! Nie ma agresywnego topspina bez zdecydowanego przejścia do przodu w trakcie i po uderzeniu. Może być to wręcz przeskok, jak to czyni wiele gwiazd. O pracy nóg przy forhendzie będę jeszcze pisać w cyklu. Dziś dość powiedzieć, że ofensywny topspin to nie tylko ciężka praca nadgarstka, ale i obowiązkowa baza, jaką dają nogi i ciało. Gdy tej bazy nie będzie – piłka zsunie się po naciągu i straci na dynamice oraz głębokości uderzenia.

Jak wspomniałem wcześniej, sam często łapię się na tym, że gdy gram wyczerpujący mecz, mój forhend topspinowy staje się łatwym łupem dla ataków przeciwnika. Gdy muszę go grać z trudnych pozycji, dobieganych, gdy nie starcza już nóg na ostre wejście w przód, forhend staje się krótki i anemiczny. Wówczas chętnie skręcam uchwyt w kierunku kontynentalnego, czy może częściej – w kierunku klasycznej „jedenastej godziny”. Pewnie, nadal brakuje mi nóg wówczas, by w pełni korzystać z tej zmiany i uderzać soczyście, jednak owe wyciągane piłki gram od tej pory jakby bezpieczniej dla siebie, głębiej, a i zaskoczyć czasem przeciwnika mogę subtelną zmianą rytmu, rotacji.

Temat uchwytu to dobry przykład złożoności tenisa. Wydawałoby się ? drobiazg, kropla w morzu techniki. A może stanowić przedmiot szerszych rozważań, także taktycznych. W żadnym wypadku jednak takie kompleksowe potraktowanie tematu nie powinno zniechęcać początkujących! Tu reguła pozostaje prosta: przyswajamy „uchwyt na godzinie jedenastej” i odhaczamy, jak to nieco ironicznie nazwałem na wstępie, checklistę. Później, zazwyczaj, dojrzewamy do zabawy z wersjami topspinowymi. W jakim by jednak kierunku ewolucja Twojego uchwytu nie poszła, zachowaj dziś w pamięci, że zawsze masz tu spore pole do manewru. Umiejętne zeń korzystanie może uratować mecz.

Bo przecież wiesz już, że walczyć trzeba do końca, a i próbować musisz wszystkich dostępnych furtek? Niebawem podzielę się z Tobą na blogu moimi ostatnimi doświadczeniami, jak to z tą walką do końca bywa.

Sławek Mróz