Wimbledon: Ostatni dzień, czyli to jeszcze nie koniec!

30

10271584_825705014107638_2643246475435542796_nSerdecznie i gorąco witamy Państwa na ostatnim dniu Wimbledonu. Życzymy Państwu wspaniałego i godnego zapamiętania dnia. – właśnie w ten sposób przywitał dziennikarzy człowiek, który każdego dnia obwieszczał te złe, dobre i świetne wiadomości. Właśnie, ostatni dzień… Tyle się tu wydarzyło, że aż nie sposób tego wszystkiego zapamiętać. Wimbledon – święta zielona trawa i pełen tradycji kompleks All England Clubu. Trzeba powiedzieć, że gdy po raz pierwszy przekraczasz bramy AELTC dotyka cię coś wyjątkowego. Te emocje uderzają w ciebie z całą siłą, bowiem masz świadomość, że jesteś w ziemi obiecanej. Tam gdzie chce być każdy, kto trenuje, czy interesuje się białym sportem.

 

I właśnie będąc w centrum wydarzeń dostrzegasz to, co w tej dyscyplinie jest najlepszego. I nie chodzi tutaj o mecze, chociaż i one są niezwykle istotne. Najważniejszy bowiem wydaje się kontakt z ludźmi, dla których biały sport to po prostu całe życie. Wiele można znaleźć przy Church Road przykładów osób, które nie wyobrażają sobie przełomu czerwca i lipca bez truskawek ze śmietaną, czy wspaniałego szampana serwowanego każdego dnia wręcz hektolitrami.

 

Znamienne jest to, że spotykając dokładnie 84-letniego stewarda uświadamiasz sobie jak ważne nie tylko dla sympatyków tenisa, ale i dla wszystkich mieszkańców Zjednoczonego Królestwa jest to co dzieje się podczas dwutygodniowych zmagań przy SW 19. Gdy siadasz przy stole w otoczeniu ludzi, którzy o tenisie wiedzą dosłownie wszystko i pamiętają świetnie zarówno zwycięstwo Andy’ego Murraya, jak i początki ubraniowego biznesu prowadzonego przez Freda Perry’ego wiesz już, że właśnie tutaj, właśnie teraz powinieneś być.

 

I chociaż nie samymi meczami człowiek żyje, to grzechem byłoby nie powiedzieć o nich ani słowa. Także tenisiści, jakby dostosowując się do panującej atmosfery na Wimbledonie, starają się wspiąć na absolutne wyżyny swoich możliwości. I nie chodzi tutaj tylko o to, że biorę udział w najważniejszym turnieju. Oni po prostu wiedzą, że tu jest Wimbledon, że nie można sobie pozwolić na zawiedzenie oczekiwań wysmakowanej we wspaniałych meczach publiczności. Bardzo przyjemną dla dziennikarzy ewentualnością jest fakt, że sami zawodnicy nie tylko nie kryją się ze swoją obecnością, ale także sami bardzo często rozpoczynają dialog. Nic w tym dziwnego. Będąc znudzonym nie ma chyba nic lepszego na poprawę humoru niż ciekawa i rozwijająca rozmowa z drugim człowiekiem.

 

Dzięki temu na ławkach drugiego piętra biura prasowego, szczególnie pod koniec drugiego tygodnia imprezy, kiedy uczestników turnieju jest już niewielu, można było sobie spokojnie porozmawiać, a nawet pośmiać z najlepszymi przedstawicielami tego fachu na świecie. Szczególnie zabawnie było po finale kobiet. Wtedy to już po kilku godzinach od meczu spokojnie na ławeczce ze swoim połyskującym w pełnym słońcu trofeum Eugenie Bouchard zajadała się sałatką, łącząc ją z gorącą czekoladą. Jako, że lubię rozmawiać z młodymi i pięknymi dziewczynami i nie mam większych oporów jeżeli chodzi o rozpoczęcie dialogu, z 20-latką rozmawiało mi się naprawdę dobrze. I nie miało znaczenia, że jesteśmy w podobnym wieku, czy to, że mamy podobne zainteresowania. Genie to po prostu skromna, ale i pewna siebie dziewczyna, która na każdy temat ma coś ciekawego do powiedzenia. I na pewno nie powiedziała tutaj jeszcze ostatniego słowa. Właśnie. Ostatnie co powiedziała, to „Za rok wrócę tu po więcej”.

 

W ogóle bliskość zawodników nieco mnie zaskoczyła. Spodziewałem się, że na akurat tym Wielkim Szlemie o kontakt będzie możliwie najtrudniej. Okazało się jednak, że jest zupełnie inaczej. Oczywiście, z największymi gwiazdami na rozmowę trzeba się umówić. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wracając z któregoś z kortów nie zagadać do umęczonego ciężkim spotaniem zawodnika. Wspaniałe było to, że wszyscy oni, w większości, byli bardzo otwarci i niezwykle rozmowni. Trzeba jednak szczerze powiedzieć, że inaczej też rozmawia się po zwycięstwie, a inaczej po porażce. A tenisista, jak każdy sportowiec, chociaż umie, to bardzo nie lubi przegrywać.

 

Nie bez przyczyny przecież turniej ten w oficjalnej nomenklaturze nazywany jest The Championships. Bowiem to jest właśnie TEN turniej. TE mistrzostwa. Dla osób zajmujących się londyńskimi zawodami oczywistym jest fakt, że to właśnie Wimbledon jest najważniejszy. Ciekawym jest także fakt, jak oficjele traktują pozostałe wielkoszlemowe turnieje. Dla nich bowiem imprezy odbywające się w Melbourne, Paryżu, czy Nowym Jorku mają się nijak do rangi i ważności Wimbledonu. Spokojnie można odnieść wrażenie, że dla przeważającej grupy kibiców już obiekty w promieniu kilometra od kortu centralnego są traktowane z prawdziwą czcią i niemal świętością.

 

Teraz przyszedł czas na ostatni akord Wimbledonu. Po obu stronach siatki zasiądą prawdziwi mistrzowie, którzy swoją klasę udowadniają każdorazowym uderzeniem piłeczki o naciąg rakiety. A czy można dostać coś lepszego na deser niż taki finał? Zapewne nie. Mecz Federera z Djokovicem to wydarzenie na które czeka się nie tylko z zapartym tchem, ale także z tyłu głowy ma się pewność, że ci dwaj panowie zaserwują nam wspaniały i niesamowity spektakl. A co będzie wisienką na torcie? Piękne i długie widowisko. Ale o to, jak przy okazji wielu innych tegorocznych spotkań, można być bardzo, ale to bardzo spokojnym…

 

  Z Londynu dla TenisNET: Piotr Dąbrowski