Wielka wygrana i „klęska” w jednym

85
fot. FB Łukasz Kubot

 

Przed meczem Łukasz Kubot mówił, że „nie będzie to łatwe spotkanie, ale przynajmniej Polak będzie w III rundzie Wimbledonu„. Prawda, choć on z Marcelo Melo mieli do stracenia nieporównywalnie więcej niż Marcin Matkowski. Warszawianin w sezonie 2017 osiągnął ćwierćfinał Wimbledonu. Kubot z Melo wygrali ten turniej.

Nawet po roku to do mnie nie dochodzi. Pewnie  dojdzie dopiero wtedy, gdy skończę profesjonalnie grać w tenisa. Jestem człowiekiem ambitnym i nigdy nie jestem usatysfakcjonowany. Na pewno miło patrzeć, jak nasze imiona i nazwiska są wygrawerowane na ścianie. To bardzo miłe przeżycie. Ale na wspomnienia będzie czas po skończeniu kariery – mówi Łukasz Kubot.

Cała czwórka zagrała jeden z najlepszych meczów deblowych na tegorocznym Wimbledonie. Zaryzykowałbym, że najlepsze, ale widziałem tylko kilka innych. Jeden z trzech najważniejszych dla Polski meczów deblowych – to już z całą pewnością. Bardzo dobre spotkanie, bez podtekstów, ale jak gra ze sobą dwóch zawodników z jednego kraju, którzy znają się jeszcze z kadry Pucharu Davisa, to muszą być dodatkowe emocje, trochę inaczej się gra.

Wiadomo, że każda porażka boli, ale ta na Wimbledonie, jak mówi wielu tenisistów, chyba najbardziej. Przecież kiedy raptem 12 miesięcy temu przeżywa się jedną z najlepszych chwil nie tylko w karierze, ale też w życiu, to nic dziwnego, że zakończona tak szybko przygoda z ulubionym turniejem boli niesamowicie.

Wierzę, że będziemy się wspierali pod wieloma aspektami, których nam brakowało w tym roku. Ale nie da się ukryć, może jedna ze stron powie, że nie jest usatysfakcjonowana i szuka czegoś innego. To jest biznes i trzeba się z tym liczyć. Po Roland Garros usiedliśmy, zrobiliśmy plan. Nie jest to też dla nas łatwa sytuacja. Wychodzisz na trawę, gdzie wygrałeś prawie wszystkie turnieje i dzisiaj jesteś na świeczniku, wychodzą przeciwko tobie zawodnicy, którzy nie mają nic do stracenia. To jest biznes, trzeba się z tym zmierzyć, to dla mnie zawsze nowa sytuacja. Podobnie dla Marcelo. Ja uważam, że ten sezon jest naprawdę dobry, nie ma co wchodzić w jakąkolwiek panikę, czy rozterki – kontynuuje najlepszy polski deblista.

Aby zrozumieć klasę i umiejętności duetu Kubot/Melo i jak wygląda ich pozycja w tenisowym tourze A.D. 2018 musimy cofnąć się w czasie kilka dni wcześniej. Wtedy to w swoim inauguracyjnym spotkaniu mistrzowie deblowego Wimbledonu rywalizowali z tenisistami gospodarzy – Lukiem Bambridgem i Johnnym O’Marą. Po spotkaniu, trzeba podkreślić bardzo udanym dla faworytów, obaj tenisiści brytyjscy nie mogli się nachwalić jak, mimo porażki, podziwiają ten duet.

Łukasz to dla mnie wielki autorytet. Dla mnie to najlepszy deblista świata i tenisista kompletny. Chciałbym zamienić się z nim na ciała, żeby móc wyczyniać to co on na korcie. Szczerze, gdyby dało radę, to chciałbym żeby mnie trenował, oddałbym za to wszystko. Co do meczu to widzieliśmy dlaczego obaj z Melo są tam, gdzie są. Nie mieli wielu słabych punktów, a jeżeli cokolwiek słabiej funkcjonowało, to szybko się z tym uporali.

To słowa Johnny’ego O’Mary, który poczuł na własnej skórze tenis Kubota i Melo.

W kolejnej rundzie i starciu najlepszych polskich tenisistów w grze podwójnej widzieliśmy natomiast to wszystko, czego oczekiwałby prawdziwy fan debla. Nie tylko ogniście wysokie tempo wymian, ciągła praktycznie gra na wyczucie, instynktownie odgrywane woleje, czy serwis, który miażdżył trawę. Ważniejsze jeszcze od tego wszystkiego było rozplanowanie taktyczne, które tak z jednej, jak i z drugiej strony nie pozostawiło nic przypadkowi.

Można by powiedzieć, idąc za Łukaszem Kubotem, że w tych najważniejszych momentach zadecydowała jego słabsza dyspozycja serwisowa w decydujących momentach, ale sytuacja była znacznie bardziej złożona.

Przeciwnicy grali bardzo skutecznie na swoich serwisach. Mieliśmy mało szans na przełamanie. Wszystko rozstrzygnęło się w dwóch, trzech piłkach. Mieliśmy też piłkę setową w trzecim secie. Nie udało nam się jej wykorzystać. Potem trzy piłki setowe, czy nawet cztery w czwartym secie. Tutaj nie ma co gdybać. Trzeba schylić głowę. Iść dalej, gratulujemy przeciwnikom. Teraz czeka nas dłuższa praca i z tym trzeba się zmierzyć. Zagrali bardzo dobry mecz i zasłużenie wygrali. Może w tym tie breaku czegoś brakowało, może dyscypliny. Nie chcę się teraz usprawiedliwiać, zawsze jestem ostatnim, który będzie to robić. Są takie momenty na trawie, które trzeba wykorzystywać. Ale nie wykorzystaliśmy swoich szans. Byliśmy gotowi na pięć setów. Teraz pochylamy głowy, gratulujemy przeciwnikom. Ale jedziemy dalej. Nie ma co rozpaczać. Po prostu dzisiaj przeciwnicy byli lepsi. Jeżeli tak będą grali w kolejnych spotkaniach to mogą bardzo namieszać w tym turnieju – analizuje Kubot.

Inna sprawa, że mamy wiele porażek faworytów. Przygodę z wielkoszlemowym Wimbledonem zakończyli nie tylko zwycięzcy turnieju sprzed roku. Drugiej rundzie nie sprostali także finaliści z 2017 roku Oliver Marach i Mate Pavic, John Peers i Henri Kontinen, czy Francuzi Pierre-Hugues Herbert i Nicolas Mahut. A z czego to wynika? Wypada zgodzić się z Marcinem Matkowskim, że w dużej mierze z racji coraz gwałtowniejszego skracania wymian, czy potężnego serwisu. Niby gra się do pięciu setów, więc nawet jak coś w jednym z nich nie wyjdzie, to zawsze można postarać się odrobić straty. Z drugiej niewiele można poradzić na to, jak jedna z par jest wyjątkowo dobrze dysponowana pod względem serwisu. Nawet ktoś taki, jak Łukasz Kubot i Marcelo Melo, którzy w środowisku są uznawani za jednych z najlepiej returnujących, niewiele mogą w takich sytuacjach zrobić. Jeżeli ktoś dobrze serwuje, to naprawdę musi liczyć na trochę szczęścia, że dociągnie do tie-breaka i będzie miał szansę wygrać. Na trawie tenis bardzo się spłaszcza. Mamy mało wymian, jeżeli dobrze serwujesz to ciężko, żeby tamci po drugiej stronie siatki dali radę odrobić straty.

Dochodzi także element oczywisty – jeżeli znasz się praktycznie od zawsze, a po jednej stronie siatki rozegrałeś kilkadziesiąt spotkań, to nic dziwnego, że różnice zmniejszają się do coraz mniejszych detali. I właśnie te kilka piłek na korcie zadecydowało.

Oczywiście, znamy się. Znamy swoje mocne i słabe strony. Marcin dzisiaj zagrał bardzo dobre spotkanie. Fantastycznie serwował przez cztery sety. Debel to dyscyplina zespołowa. Ja może słabiej serwowałem w całym spotkaniu. Może to był klucz do tego, że przegraliśmy. Dostaliśmy lekcję pokory i trzeba się z tym zmierzyć. Trzeba wyciągnąć wnioski. Wiedzieli, że muszą zagrać na sto procent. Będzie to bolało dłuższy okres. Sezon jest długi, jedziemy dalej. Widocznie tak musiało być. Mecz był długi. nie grało się długich, ciekawych wymian, tylko na dwa-trzy uderzenia. Nie serwowaliśmy tam, gdzie mieliśmy serwować. Na pewno boli bo jest to turniej wielkoszlemowy. Punkty są potrzebne tylko po to, by grać w turniejach głównych dużych imprez. My patrzymy na to długofalowo. Aby grać jako drużyna przez cały rok. Trzeba złapać ten odpowiedni rytm i powtarzalność. Mnie cieszy to, że po tym sezonie na ziemi złapaliśmy powtarzalność, zaczęliśmy trenować odpowiednio. Trzeba wyciągnąć wnioski. Teraz odpoczynek regeneracja i przygotowanie do kolejnych meczów – zauważa Kubot.

O ile Polak przyjął tą porażkę z względnym spokojem, to choć jego brazylijski kolega Marcelo Melo wypowiadał się w podobnym tonie, to można odnieść wrażenie, że był zawiedziony przede wszystkim dyspozycją na korcie.

Nie graliśmy w ten sposób, kiedy wygrywaliśmy tutaj przed rokiem. Nie pokazaliśmy tego, jak potrafimy grać. Pokazaliśmy świetny tenis w Halle i tutaj w I rundzie. Przeciwko Matkowskiemu pierwszy set był w porządku, ale później zaczęliśmy popełniać błędy, co normalnie nam się nie przytrafia. To był problem mentalny. Nie wiem, czy to dlatego, że po drugiej stronie siatki był Johnny i Matka. Nie mieli nic do stracenia. Ale to nie drużyna na naszym poziomie. Normalnie gramy znacznie lepiej i wygrywaliśmy z lepszymi deblami. Ale zwycięstwa w turnieju wielkoszlemowym nie zdarzają się zbyt często. Jak mówiłem, gdybyśmy zagrali na naszym poziomie, który pokazaliśmy wcześniej, to powinniśmy wygrać ten mecz – mówi Marcelo Melo.

Melo zgadza się z tym, że po prostu on i Kubot nie wykorzystywali tych wszystkich szans, które powinni wykorzystać. Zrozumiałe jest, że liczył na więcej. Wiadomo, można przegrać, ale ten mecz obfitował w tyle stykowych piłek, że nie ma co się dziwić sympatycznemu Brazylijczykowi.

Matka zagrał świetne spotkanie. Jak zawsze, to niesamowity zawodnik. Jonny był w stanie utrzymać poziom, na którym grał wcześniej. Popełniliśmy wiele błędów. Na pewno nie zagraliśmy na naszym najwyższym poziomie, nie daliśmy z siebie wszystkiego. Wygraliśmy pierwszego seta, a później przegraliśmy drugą partię przez nasze własne błędy. Później znowu mieliśmy swoje szanse. Ja nie pokazałem się z najlepszej strony na returnie, Łukasz na serwisie. A mimo tego wszystkiego naprawdę mieliśmy wiele okazji, by przechylić szalę na naszą korzyść. Mimo, że rywale zagrali dobrze, to w wielu momentach mogliśmy się po prostu zachować dużo lepiej. Myślę, że gdybyśmy dziś zagrali tak, jak to zrobiliśmy w I rundzie, albo jak w Halle to moglibyśmy wygrać nawet w trzech setach – wspomina tamto spotkanie z błyskiem w oku Melo.

Jonathan Erlich cieszy się, że mógł sprawdzić się przeciwko takiej parze jak Kubot/Melo:

Łukasz i Marcelo to świetni zawodnicy. Stoczyliśmy przeciwko sobie wiele świetnych spotkań. Znamy się naprawdę dobrze od wielu, wielu lat. Obaj przyjechali tutaj jako obrońcy tytułu. Więc wiedzieliśmy, że będziemy musieli zagrać jeszcze lepiej niż nasza zwyczajna dyspozycja. I to nam się udało. Dobrze rozwiązywaliśmy stykowe sytuacje. Przez cały czas byliśmy skupieni i trzymaliśmy się wszystkiego tego, co założyliśmy sobie przed meczem do ostatniego punktu. Jestem bardzo zadowolony, że to my wygraliśmy. Mieliśmy trochę szczęścia, bo to był bardzo ciasny mecz. Wszyscy byliśmy już pod koniec zmęczeni. Każdy z nas miał swoje szanse. My po prostu swoje wykorzystaliśmy. Byliśmy trochę lepsi. To też wynikało z presji. Przegrywali w setach 1:2, więc mieli cięższą sytuację. Ale Kubot i Melo to świetny debel. Grałem przeciwko nim dwa tygodnie temu, więc wiedziałem, jak mecz może przebiegać i co zrobić, żeby go wygrać i jestem dumny, że to zrobiliśmy.

Teraz przed polsko-brazylijskim duetem intensywny okres. Z 2000 punktów za zwycięstwo w Wimbledonie obronili tylko dziewięćdziesiąt oczek. Teoretycznie niewiele, ale dla Kubota i Melo ranking nie ma znaczenia. Jak obaj zgodnie podkreślają potrzebne jest to tylko do występów w turniejach głównych największych imprez.

Zawsze jest kolejny dzień. Każdy dzień czegoś nas uczy. To oczywiście ciężka droga do nauki, ale tak musi być. Nie możemy popełniać tych samych błędów. Nadchodzą kolejne wielkie turnieje. Potrzebujemy dobrych wyników. Teraz mamy na sobie trochę większą presję, ale musimy sobie z nią poradzić. Musimy znowu wyjść na kort i cały czas grać swój najlepszy tenis. Oczywiście, to nigdy nie jest przyjemne, kiedy przegrywasz, ale to była dla nas bardzo ważna lekcja. Zobaczyliśmy jak nie możemy grać. Ale nie ma co panikować. Ranking mnie nie interesuje. Kiedy zaczynaliśmy turniej nakreśliliśmy odpowiednie założenia jak powinniśmy grać. Jesteśmy drużyną. Razem przegrywamy i razem wygrywamy. To część tego sportu i trzeba być na to przygotowanym. To normalne, że czasem się przegrywa, ale najważniejsze jest to, aby przekuć te porażki w przyszłe zwycięstwa. Trzeba patrzeć do przodu, na kolejne turnieje, które nas czekają. Zagramy w Waszyngtonie, Cincy i US Open. Musimy być gotowi. Musimy tam pokazać jak świetnie potrafimy grać – kończy Melo.

Patrząc na to od drugiej strony siatki wspaniały sukces odniósł Marcin Matkowski razem z Izraelczykiem Jonathanem Erlichem. Pokonali przecież, jak zgodnie podkreśla wiele innych obecnych na Wimbledonie deblistów, najlepszy obecnie tenisowy duet w tourze. Matkowski przyjął jednak ten niewątpliwy sukces z niemal stoickim spokojem, zapewne pamiętając przecież o osiągniętym w ubiegłym roku ćwierćfinale. Ale nie można nie powiedzieć, że dyspozycja Matkowskiego, a także świetnie czującego się na trawie Izraelczyka robiła ogromne wrażenie.

Jonathan szukał partnera, a ja zdecydowałem się z nim grać, bo widziałem, że mimo tego, że ranking ma słabszy to byłem tak naprawdę dla niego jedyną opcją, żeby zagrał w turnieju głównym. Wiedziałem, że potrafi dobrze grać na trawie, a to ma znaczenie. Jeżeli jesteś dobrym zawodnikiem, a masz słabszy ranking, ale wiesz w jaki sposób grać. I to dzisiaj chyba pokazał, że dokładnie wie, jak na trawie wykorzystywać wszystkie swoje atuty. Na pewno był to dobry wybór. Dobrze, że jesteśmy w grze ale wszystko jeszcze przed nami. Mecz mógł się podobać, było dużo ładnej gry, ciekawych akcji. Każdy wiedział, że chwila nieuwagi i już set leci. Akurat grało dwóch Polaków. Graliśmy z obrońcami tytułu, w zeszłym roku mieli świetne wyniki. Też mogli trochę łatwiej wylosować, bo uważam, że jesteśmy dobrą parą, ale mecz był bardzo równy. Na końcu mogło się potoczyć w jedną, bądź w drugą stronę. Tutaj każdy mecz to często loteria. W następnym meczu będziemy grali z lewo i praworęcznym, więc to też jest dodatkowy handicap dla nich. Ale dobrze, że mamy trochę przerwy na ustalenie taktyki i ochłonięcie, więc na pewno będzie dobrze.

Dlaczego Polak wybrał właśnie 41-letniego Erlicha? Jak się nad tym chociaż chwilę zastanowić to nie ma w tym żadnego przypadku. Dziesięć lat temu był on piątym deblistą świata, zwyciężając wtedy w wielkoszlemowym Australian Open. Wygrał dziewiętnaście tytułów rangi ATP w grze podwójnej. W 2003 i 2015 roku na zielonej trawie Wimbledonu był w półfinale. Można zaryzykować, że Matkowski po prostu zgłosił się pod właściwy adres.

Jasne, że moją najlepszą nawierzchnią jest trawa. Odnosiłem na niej wspaniałe zwycięstwa. Kilka razy dochodziłem tutaj do półfinałów. Mam też wiele tytułów i świetnych wspomnień. Wiem, że na trawie jestem jednym z najlepszych na świecie. Widziałem przez ostatnie dwa lata, że Matka też świetnie na niej sobie radzi. Kiedy połączyliśmy siły od razu poczułem, że jest między nami właściwa chemia. Jesteśmy bardzo groźną parą. Skupiamy się na sobie. Nawet kiedy ze sobą rozmawiamy to mówimy tylko o tym, jak silni jesteśmy – mówi Erlich.

Co skłoniło Polaka do połączenia sił z doświadczonym deblistą?

Przede wszystkim  chciałem grać z osobą z którą wierzę, że jestem w stanie osiągnąć dobre wyniki w dobrych turniejach. Tutaj gram z Jonathanem. Nie wiem, czy na innej nawierzchni będziemy razem grali, nawet jak będziemy się dostawali do drabinek. Idealnie by było, jakbyśmy tutaj zagrali super, jeszcze kilka meczów wygrali. Ranking wtedy będzie wyższy. Jest jak jest i trzeba zrobić, co się da. My się znamy bardzo długo. Kiedy pierwszy raz graliśmy z Mariuszem w Mastersie w 2006 roku to już para Erlich/Ram tam była. Gramy na tourze trzynaście lat przeciwko sobie. Znamy się już bardzo długo i wiemy, czego się po sobie spodziewać. Poza kortem też on ma dwójkę dzieci, ja mam dwójkę dzieci, więc mamy na pewno tematy do rozmów – mówi Marcin Matkowski.

Podczas spotkania z Kubotem i Melo bardzo ekspresyjnie swoje zadowolenie z każdej niemal wygranej piłki wyrażali bardzo emocjonalni kibice Izraelczyka.

Kibice mojego partnera są zawsze bardzo ekspresyjni, żywiołowi i głośni. Ja akurat nigdy nie lubiłem przeciwko nim grać, bo po prostu czasami działają na nerwy. Ale dzisiaj zachowywali się bardzo dobrze, kibicowali jemu, więc nie było żadnych problemów.

W „Szalony Poniedziałek” Matkowski i jego partner mierzyć się będą z parą Divij Sharan/ Artem Sitak. Trochę podpatrzeć rywala Polak miał okazję podczas meczu gry mieszanej, gdzie przeciwnikowi Matkowskiego partnerowała… Alicja Rosolska. Jak ten dłuższy czas odpoczynku, tradycyjnie niedziela jest wolna, wykorzysta warszawianin?

Można się lepiej zregenerować i przygotować się na sto procent do meczu III rundy. Wiadomo, że drugi tydzień turnieju wielkoszlemowego to już gra o bardzo wysokie stawki. A wiadomo, że później są ćwierćfinały, półfinały, dalekie rundy. Każdy dzień słabszej dyspozycji powoduje, że możesz być poza turniejem. Trzeba do każdego meczu podejść maksymalnie skoncentrowanym.  Akurat trenowaliśmy z nimi przed turniejem, tak jak podczas innych imprez na trawie. Wiemy czego się po nich spodziewać. Oni też wiedzą, czego się po nas spodziewać. Nikt nikogo tak naprawdę nie zaskoczy czymś nowym. Ważniejsze będzie to, kto będzie potrafił wykonywać swoje założenia przedmeczowe, to ten zejdzie z kortu jako zwycięzca. Wiemy co chcemy zagrać, żeby uzyskać dobry wynik i wygrać to spotkanie. A jak będzie, to wszystko zweryfikuje kort – kończy popularny „Matka”.

Na co tak naprawdę teraz stać parę Matkowski/Erlich? Na to pytanie bardzo chętnie odpowiedzi udziela 41- letni Izraelczyk.

Na pewno dzięki temu, że wygraliśmy z takimi przeciwnikami mamy więcej pewności siebie. Nic w tym dziwnego. Przecież Melo i Kubot są najlepsi na świecie. Teraz skupiamy się na sobie, na każdym kolejnym meczu. Nie myślimy o niczym innym, jak tylko o tym, by wygrać. Idziemy krok po kroku do celu. Obaj bardzo mocno w siebie wierzymy. Wiemy, że możemy tutaj wygrać. Nic w tym dziwnego. Po prostu trzeba wygrać jeszcze kilka meczów.

Co przede wszystkim zainteresowało Erlicha w Matkowskim i dlaczego tak naprawdę zdecydował się z nim współpracować. Oczywiście odpowiedź jest dosyć prosta, ale niech o walorach Polaka poopowiada kolega z kortu. Takich komplementów zawsze miło posłuchać.

Marcin jest bardzo mocny. Piekielnie silny serwis, mocny i celny wolej, który jest szybszy chyba nawet od mojego podania. To nasza przewaga względem innych par. Cieszę się, że jestem z nim po jednej stronie siatki (śmiech). Grałem z nim tyle razy, gdy występował z Fyrstenbergiem. Stoczyliśmy tyle niesamowitych meczów, że naprawdę już chyba bym nie zniósł gry przeciwko niemu (śmiech). On wali w piłkę najmocniej jak się da. To prawdziwy walczak, nigdy się nie poddaje.Marcin to bardzo spokojny, trochę skryty facet. Przy pierwszym kontakcie nie jest zbyt otwarty, ale im więcej czasu z nim spędzasz, tym lepiej go poznajesz. Po pewnym okresie zdajesz sobie sprawę, że tak naprawdę to bardzo inteligentny, oczytany człowiek z którym można porozmawiać nie tylko o tenisie, ale też o wielu innych sprawach. Trzyma emocje w sobie. Ale ja zawsze zostawiam mu dużo przestrzeni i skupiam się na tym co musimy zrobić, żeby na korcie pokazać się z jak najlepszej strony. Po prostu staram się być pozytywnym i cały czas pomagać mu na korcie. Znam go na tyle, że wiem, iż potrzebuje czasem czasu dla siebie, by się odpowiednio przygotować i skupić. 

Jeszcze na chwilkę wróćmy do Łukasza Kubota. Sezon się nie kończy, cele się nie zmieniają, sporo turniejów pozostaje do rozegrania. Mimo przegranej postrzeganie Kubota i Melo nie zmieni się w deblowym tourze ani na Ko-jotę. Co? Ach, bo widzicie. Przypomniał mi się pewien cytat z polskiego filmu. Łukasz jest wielkim fanem tego typu dzieł polskiej kinematografii, więc nadaje się chyba idealnie. Jak to powiedział w jednej ze scen, będąc niedaleko fajerwerków, portretowany przez Tadeusza Huka w słynnej polskiej komedii „Poranek Kojota” prezes Stefan, ojczym Naomi: „Pamiętaj, że każda klęska jest nawozem sukcesu”. To jak? US Open?

 

Z Londynu dla TenisNET: Piotr Dąbrowski