„SPORT”: Czas na prawo jazdy

34

Rok 2007 był niezwykle udany dla polskiego tenisa. Doczekaliśmy się pierwszego w historii wygranego turnieju WTA i zawodniczki w gronie trzydziestu najlepszych rakiet świata. Wszystko za sprawą Agnieszki Radwańskiej.

Mierzy 172 centymetry i waży 56 kilo – widać, że nie może przestraszyć rywalek swoją posturą. Mimo przeciętnych warunków fizycznych, w tenisowym świecie wszyscy już wiedzą, że należy się obawiać pojedynku z najlepszą polską zawodniczką. 18-letnia Agnieszka Radwańska w czasie swojego pierwszego pełnego sezonu w ramach zawodowych rozgrywek zadomowiła się w światowej czołówce.

Nie jest już anonimową tenisistką. Przecież pokonała, m.in., Marię Szarapową i Martinę Hingis. Sukcesy spowodowały, iż Agnieszce jest coraz trudniej (rywalki już nie lekceważą Polki), a oczekiwania kibiców są coraz wyższe.

W czasie dziesięciu miesięcy gry Radwańska osiągnęła więcej niż wszystkie polskie zawodniczki w ciągu ostatnich 32 lat (od chwili założenia organizacja WTA). W sierpniu Isia zwyciężyła w turnieju w Sztokholmie. W tym samym miesiącu została pierwszą Polką rozstawioną w imprezie z cyklu Wielkiego Szlema, a kilka tygodni temu osiągnęła najwyższe w historii miejsce w rankingu. Obecnie jest klasyfikowana na 27. pozycji. A nie brak opinii, że talent naszej tenisistki pozwala myśleć o tym, że w przyszłości może być klasyfikowana nawet wśród dziesięciu najlepszych tenisistek świata.

Agnieszka Radwańska w tym sezonie wystąpiła w 23 turniejach, w których zgromadziła 962 punkty. Obecnie przebywa w rodzinnym Krakowie, gdzie trenuje przygotowując się już do nowego sezonu. Właśnie w czasie treningu, który Isia, wraz z młodszą siostrą Ulą i ojcem oraz trenerem Robertem Radwańskim, przeprowadzała na krakowskiej hali, udało się nam porozmawiać z najlepszą polską tenisistką.

– Sezon właśnie się skończył, powinnaś być na wakacjach, a ty jesteś na korcie w Krakowie?

– Dla mnie wakacje to właśnie pobyt w rodzinnym domu. Przez cały rok podróżujemy po świecie, jesteśmy na wszystkich kontynentach, myśl o tym, że miałabym gdzieś jeszcze teraz polecieć nie jest wcale kusząca. Najbardziej się cieszę, że choć kilka dni mogę spędzić w domu. A trenować trzeba normalnie. Poza tym, teraz nareszcie będę miała trochę czasu, aby zrobić prawo jazdy. Za kilka dni zaczynam kurs.

– Prognoza pogody nie jest optymistyczna.

– No właśnie. Obawiam się trochę złych warunków atmosferycznych. Pewnie będzie ciężko, bo może już padać śnieg, ale nie mam wyjścia, bo przez pozostałą część roku nie ma mnie w Krakowie.

– Czujesz, że skończył się bardzo udany dla ciebie sezon?

– Rzeczywiście, czuję się bardzo dobrze. Zrobiłam duży skok w rankingu, a o to przecież chodziło. Przede wszystkim cieszę się jednak z tego, że zdobyłam wiele cennego doświadczenia. Poznałam wszystkie mechanizmy zawodowych rozgrywek, grałam na różnych kortach, znam też już wszystkie zawodniczki. Nie ma dla mnie nowych twarzy, bo właściwie tydzień w tydzień spotykamy się na turniejach. Konkurencją jednak jesteśmy tylko na korcie, poza nim jest przyja?ń.

– Najmilsze wspomnienie z minionych dziesięciu miesięcy?

– Mecz z Szarapową w trzeciej rundzie US Open. To był przecież turniej wielkoszlemowy. Poza tym pokonałam zawodniczkę, która broniła tytułu i była w tym czasie druga na świecie. Dla mnie samej była to wtedy niespodzianka.

– Z twoich słów wynika, że zwycięstwo w turnieju w Sztokholmie nie jest na pierwszym miejscu we wspomnieniach.

– To było dla mnie ważne zwycięstwo, bo pierwsze w karierze, pierwsze w historii polskiej tenisistki. Oczywiste jest, że cieszę się z tego triumfu, ale porównując, to przecież tyle samo punktów dostałam za awans do czwartej rundy US Open. Poza tym w Sztokholmie nie namęczyłam się zbytnio, paradoksalnie więcej sił włożyłam w zwycięstwo kilka dni wcześniej w turnieju ITF we włoskiej Bielli. Była tam bardzo mocna obsada, a moje mecze bardzo zacięte. W półfinale wygrałam w tie-braku w trzecim secie z Flavią Pennettą (40. w rankingu WTA). Musiałam mocno się namęczyć. W Sztokholmie nie miałam nawet momentu zagrożenia i może dlatego nie traktuję tego tak bardzo wyjątkowo.

– Dwa razy grałaś z Justine Henin, niekwestionowaną liderką kobiecego tenisa w tym roku. To były dla ciebie specjalne mecze?

– W tych spotkaniach naprawdę poczułam, że Henin jest najlepsza na świecie i wygrywa ostatnio wszystko. Tego w telewizji nie widać, ale ta zawodniczka, choć jest jedną z najmniejszych, uderza najszybciej i najmocniej. Ma niesamowite przyspieszenie, poza tym nigdy nie wiadomo, jak piłka się odbije, bo ona nadaje piłce niezwykłe rotacje. Wygrywa ze wszystkimi bardzo gładko. Mam jednak nadzieję, że do trzech razy sztuka i w końcu uda mi się wygrać.

– Dużo mówiło się o tym, że grałaś zbyt wiele, szczególnie podczas US Open, gdzie wystąpiłaś w singlu, deblu i mikście. Zmienisz taktykę w przyszłym roku?

– To jest bardzo trudne, bo nigdy przecież nie wiadomo, jak mi pójdzie w singlu. Jeżeli, na przykład, nie będę rozstawiona i trafię od razu na Henin. Fajnie jest… mieć problem, że gra się za dużo spotkań, a nie za mało. Zobaczymy, jak wszystko się ułoży. Tak naprawdę trudno się jest dostać do gry mieszanej. Wiele dobrych par się zgłasza i ja, grając z Mariuszem Fyrstenbergiem, mam czasami kłopot.

– Po zwycięstwie nad Szarapową na US Open kupiłaś sobie i siostrze torebki Louisa Vuittona. Po zakończonym sezonie też były jakieś niezwykłe zakupy?

– żadnych specjalnych nie było, ale pewnie dlatego, że razem z siostrą uwielbiamy zakupy i cały czas coś kupujemy. Można powiedzieć, że jesteśmy „zakupoholiczkami”. Torebki były jednak naszym najdroższym nabytkiem.

– Powiedziałaś, że kupisz je, jak wygrasz z Szarapową. Po ostatniej piłce nie było wyjścia.

– Tak dokładnie było. Obiecałam ich zakup w przypadku sukcesu. Wszyscy się wtedy z tego śmiali, ja sama też. Potem kupić je jednak musiałam, bo przecież byli świadkowie mojej deklaracji. Teraz planuję jedynie, że jak zdam egzamin na prawo jazdy, to kupię samochód.

Więcej w „Sporcie”