Gazeta.pl: Roger Who?

38

Człowiek, który ma szansę wygrać czwarty US Open z rzędu jest w Ameryce wciąż mało rozpoznawalny. Czy Roger Federer pozostanie gwiazdą tylko europejską?
Stali pasażerowie linii metra numer siedem, która kursuje między Manhattanem, a położonymi w Queens kortami Flushing Meadows, byli wczoraj wściekli. Do wagonów, które około południa świecą zazwyczaj pustkami, nie dało się wcisnąć nawet szpilki – wypełniony po brzegi tenisowy pociąg, to znak, że właśnie zaczął się US Open.

W tym roku tłok był jednak jakby nieco mniejszy, bo Andre Agassi skończył już karierę. Szaleństwo, jakie miało miejsce w Nowym Jorku przed rokiem, już się nie powtórzy. Chyba, że Amerykanie znów doczekają się mistrza na miarę tego z Las Vegas. Ale na razie na to się na zanosi.

O Federerze pisze się mało, co zresztą od lat jest problemem tenisowych władz podczas turniejów w Ameryce. Największa ikona sportu jest mało rozpoznawalna. Na plakacie reklamującym US Open na pierwszym planie są Serena Williams, Maria Szarapowa, przystojniak James Blake i Andy Roddick. Federer stoi z boku i ze swoją miną w stylu Jamesa Bonda, jakby trochę nie pasuje.

Tenis ma twardy orzech do zgryzienia, bo o ile w Europie Federer jest gwiazdą napędzającą sprzedaż gadżetów, relacji telewizyjnych i wszystkiego co wiąże się z tenisem, to w Stanach już tak nie jest. Do legendy przeszła historia, jaka przytrafiła się Szwajcarowi kilka lat temu na jednym z turniejów na zachodnim wybrzeżu, gdy ochroniarz nie poznał go i nie wpuścił na kort. Pytania w stylu „Czy to Amerykanin?” albo „Dobry jest?”, są ciągle na porządku dziennym.

W USA próbują poprawić wizerunek Szwajcara i jego rozpoznawalność. Np. koncern Nike nakręcił niedawno reklamę z Tigerem Woodsem, w której słynny golfista, poucza widzów: – Roger wygrał 11 turniejów Wielkiego Szlema. Jest prawdopodobnie największym sportowcem w historii swojego sportu. Zapamiętajcie go.

Więcej w „Gazecie Wyborczej”