Australian Open: Naruto, wałówka i Iga Świątek

105

Jaki jest Australian Open nie każdy widzi. O turnieju po raz pierwszy dowiadujesz się zwykle z telewizji, albo internetu. A, że od lat transmisja jest tylko na Eurosporcie, to od początku wsłuchiwałeś się w słowa osób, którzy ten gorący kontynent często widzieli na własne oczy. Później, im dłużej ten turniej oglądasz, tym bardziej chcesz go zobaczyć osobiście. Nie ma nic prostszego, nie? Ponad 30 godzin wykańczającej podróży z Europy do Australii. Różnica czasu (jako, że Melbourne to tzw. strefa wschodnia) względem Polski wynosi 10 godzin. Czyli wiecie: Wstajesz rano w Melbourne, a nad Wisłą ludzie właśnie szukają najlepszej pozycji na sen. Do snu jeszcze wrócimy, nawet nie raz ;)

Ale, ale. Nie ma lekko. Czwarta rano, każdy normalny człowiek przewraca się właśnie na drugi bok, a ty musisz zameldować się na Okęciu. Odprawa i tam już miłe zaskoczenie. Bo wiecie, bagaż też leci z wami przez pół kuli ziemskiej. Dobrze, że przynajmniej nie musicie odbierać go z każdego lotniska, tylko spokojnie będzie na was czekał w Australii.

Czeka nas pierwszy lot międzykontynentalny. Cel? Chiny, dokładniej Guangzhou. Fanom tenisa tej miejscówki nie trzeba przedstawiać. W 2018 roku grała tam Magda Fręch. O niej też będzie kilka słów później.

12 godzin lotu przed nami. Dobra książka („Open” Agassiego dobre na wszystko), a także setki filmów, seriali, czy godziny muzyki. Jasne, większość to jakiś dziwny k-pop, czy inne azjatyckie klimaty. Jak ktoś, jak ja, tego nie czuje, to pozostanie mu jeszcze stary dobry jazz, czy amerykańskie przeboje typu „Pitbull. Greatest Hits” Serio? Ktoś miał niezłe poczucie humoru nazywając tak składankę „hitów” pewnego sympatycznego sepleniącego łysola w okularach. Spoko, zostają nam jeszcze filmy. Tutaj mamy całkiem niezły wybór. „Venom”, „Avatar”, „Król Lew”, czy „Kevin sam w domu”. O tym ostatnim filmie mówię nie bez przypadku, bo siedzący obok mnie emerytowany muzyk filharmonii wiedeńskiej nie tylko dał się przekonać do wspólnego oglądania naszego narodowego świątecznego hitu, ale wyróżniał się tak ciekawym poczuciem humoru, że kiedy wspólnie wychodziliśmy z samolotu ludzie patrzyli się na nas, jak na grupę nie do końca rozgarniętych i niespełna rozumu osobników.

Jedzenia jest pod dostatkiem. Podczas tak długiej podróży to nie może dziwić. Choć z tego powodu wynikały całkiem zabawne sytuacje. Obok mnie siedzieli także wielcy fani mangi i anime, dość oczywistego otaku, duet 26-latków prosto z Tokio. Chłopaki kulturalnie zapytali, czy nie mogliby zjeść ramenu. Młoda stewardessa z Holandii nie wiedziała, o co chodzi. Do akcji wkroczył bohatersko jego kolega, który powiedział „Naruto love to eat it” („Naruto kocha to jeść”). Dziewczyna chwilę pozostała w konsternacji, a następnie rozbłysły jej oczy. ” – Aaaa, Ichiraku!” Co ciekawe, spora część samolotu zaczęła się śmiać, więc widać, że japońskie wpływy sięgają całkiem daleko. Epilog historii nie mniej zabawny, bo pracownica linii lotniczych pożegnała się mówiąc „Itadakimasu” i zawsze zwracała się w naszą stronę z uśmiechem.

Lądujemy w Chinach, przesiadka trwa 9 godzin. Wiadomo, nie ma bardziej relaksującego zajęcia niż przeglądanie newsfeeda na FB. A tu psikus, Facebook na terenie Chin nie działa. Internet w sumie tak, ale ilość stron, które są zablokowane (na czele z Google) pozostawia niewielkie pole manewru.

Podróż z Kantonu do Melbourne była dużo spokojniejsza. Wszyscy wyraźnie zmęczeni obudzili się na pół godziny przed lądowaniem. Wysiadamy. Pierwsze co trzeba zrobić to zakupić odpowiednia kartę sim. Inaczej koszty będą wręcz porażające. Dosłownie ;)

Szybki przejazd kolejką do hotelu, kąpiel i jedziemy na korty. Kompleks Melbourne Park robi wrażenie, to oczywiste. Jednak dla mnie nic nie przebije magii przekraczania bram wielkoszlemowego Wimbledonu. Niebieskie graffiti w Melbourne przypomina raczej obiekt Caja Magica w Madrycie. Zdążyłem wypić kawę, nawet trzy, bo jet lag jest bezwzględny, obejrzeć razem z Austriakiem Dominiciem Thiemem spotkanie jego rodaka Sebastiana Ofnera, który gorąco dopingował swojego kolegę, a tutaj już na korcie numer 13 zaczyna się mecz Igi Świątek.

Już z oddali widzę pewnie stawiającego kroki trenera Igi Piotra Sierzputowskiego. Słychać tylko „Mocno!” oraz niewielką, tak charakterystyczną dla tego szkoleniowca gestykulację. Iga z kolei wygląda na bardzo skupioną, podobnie jak jej rówieśniczka. Dziewczyny znają się świetnie, od ponad czterech lat walczyły przeciwko, bądź obok siebie na kortach całego świata. Nie miały przed sobą tajemnic, a jednak każda z nich na to ważne spotkanie przygotowała coś specjalnego. Danilovic wchodzi na kort będąc już w swoim świecie, całkowicie skupiona na spotkaniu. Spokojna rozgrzewka, badanie terenu i zaczynamy.

No nie powiem, trochę mi się nogi trzęsły. (śmiech) Ale to bardziej z tego gorąca, chociaż mecz też miał swoją wagę. Jestem mega podekscytowana. Cieszę się, że w ogóle mogę tu być. Mogę zobaczyć, jak to wszystko wygląda, jak się jest pro zawodnikiem. Mam nadzieję, że będę wygrywać i będę mogła zostać tu dłużej – powie później Iga.

Mecz stał na wysokim poziomie. Tak Polka, jak i Serbka były nastawione bardzo ofensywnie. Można zaryzykować, że jeżeli chodzi o atak to w początkowej fazie meczu to Danilovic przejęła inicjatywę pozostawiając Idze niewielki margines do walki. Polka częściej musiała się bronić, niż atakować, choć i w przegranej dosyć wyraźnie pierwszej partii widać było przebłyski świetnej gry. Drugi set to spokojne parcie do przodu Igi i stopniowe wycofywanie się Danilovic, która pod koniec partii zdemotywowana zaczęła ronić łzy. Bezsilność Serbki trwała dalej, a Iga prezentowała koncertową dyspozycję, jedną z bardziej widowiskowych wymian kwitując głośnym „Jazda!”.

17-latce pomógł na pewno doping dosyć licznie zgromadzonej na trybunach polskiej publiczności. Jednym z nich był od 30 lat krążący pomiędzy Polską, a Australią przemysłowiec. Jako, że sponsoruje on już jeden z siatkarskich zespołów ligowych przekornie zapytałem się, czy nie chciałby wejść w tenis. Zostałem mile zaskoczony, gdyż wywiązała się między nami dyskusja na temat najlepszych obecnie tenisistów młodego pokolenia w męskich rozgrywkach. Nie żebyśmy mieli jakiś specjalny wybór, choć nie było nam łatwo rozstrzygnąć na kogo byśmy postawili w pierwszej kolejności. Był to także najbardziej żywiołowy i najgłośniejszy kibic na tym spotkaniu. Gdy Iga wygrała wykonała znaną już z kilku innych ważnych meczów emocjonalną cieszynkę. Kilka zdjęć z kibicami, spacer z zaprzyjaźnioną rodziną australijskiej Polonii, szybko na rowerek, do kąpieli lodowej i po niespełna godzinie siadamy wygodnie na sztucznej trawie, stopami dotykając rozłożonej w cały czas szykującym się na rozpoczęcie turnieju biurze prasowym.

Szczerze mówiąc w I secie Olga nie dała mi prawie w ogóle pola do manewru. Strzelała mocno z drugiej piłki i jej to wchodziło. Ciężko było cokolwiek z tego zrobić. Wiadomo, że zawodnik nie jest w stanie utrzymać takiego poziomu gry przez cały mecz. Trochę to było tak, że cierpliwie czekałam, aż koncentracja jej siądzie i zacznie trochę więcej psuć i myślę, że dobrze wykorzystałam ten moment w II secie. Obie bardzo przeżywałyśmy ten mecz. Nawet jeśli o tym nie myślimy, to mimo wszystko porównujemy się do siebie i tego jakie robimy postępy. Ten mecz wymagał bardzo dużo siły mentalnej z obu stron.

Później Iga idzie coś zjeść, a cała tenisowa Polska w Melbourne idzie na mecz Magdy Fręch. Tam spotykamy trenera Polki Andrzeja Kobierskiego oraz kapitana daviscupowej reprezentacji Polski Radosława Szymanika. Gdy tylko siadam obok nich trener drugiej najlepszej polskiej tenisistki pyta: „Piotrek, jakąś wałówkę wziąłeś? Jakiegoś polskiego schabowego dla mnie masz? Weź, bo głodny jestem!” Z szerokim uśmiechem, pełen dystansu zauważam, że niestety nie poratuję go niczym Ramzes chłopaków spod bloku w „E=mc2”. Jako, że gorąco coraz bardziej nam dokucza, panowie chowają się pod szerokimi ręcznikami, by oglądać spotkanie Magdy Fręch z Niemką Anną Zają. Niestety łodzianka przegrała nie tylko z rywalką, ale także ze swoją kontuzją. Od ponad pół roku i turnieju na trawie w Nottingham Polce wciąż dokucza kontuzja nadgarstka. Gdy w grudniu spotkaliśmy się z Magdą, by podsumować sezon była pewna, że wszystko zmierza ku lepszemu. Niestety, jak przyznała Fręch ból wciąż jest bardzo mocno odczuwalny i nie pozwala jej na wykorzystanie pełni możliwości. Z Magdą znamy się od wielu lat, a po raz pierwszy w życiu widziałem, że zawsze uśmiechnięta od ucha do ucha dziewczyna była bardzo przybita tym, co wydarzyło się na korcie 10.

Myślę, że przegrałam z samą sobą i z tym, że tak naprawdę od pół roku zmagam się z ręką. Nie jest tak, że jestem w stu procentach przygotowana. Podjęłam decyzję, że na kort wrócę dopiero, jak wszystko będzie w porządku. Cały czas podświadomie myślę, żeby omijać ból i przebić jak najmniejszym kosztem ponieważ na co dzień się z nim spotykam i obcuje. Zaczynam się powoli przyzwyczajać do przekraczania progu bólu, ale nie powinno to w ten sposób wyglądać. Jeśli miałabym jeszcze raz podejmować decyzje dotyczące startów, to zrobiłabym absolutną przerwę i póki nie wyleczyłabym tego urazu do końca, to absolutnie nie wyszłabym na kort.

Polka wraz z trenerem Andrzejem Kobierskim wylecieli dziś do Warszawy. W środę do walki o II rundę eliminacji stanie Kamil Majchrzak. Mecz Polaka około piątej rano czasu polskiego.

Z Melbourne dla TenisNET: Piotr Dąbrowski